Emigracja niesie ze sobą wyzwania. Ma swoje jasne i ciemniejsze strony. Pewnie większość z Was ma styczność z każdą z nich. Choć, może podobnie jak ja, spotkaliście na emigracji rodaków, którzy dostrzegają jedynie emigracyjne blaski, a może sami do nich należycie? Nie mam wątpliwości, że jest im o wiele łatwiej niż osobom, którym Polski brakuje. Sama należę do tych, których serce znajduje się w dwóch miejscach jednocześnie – a jego cząstka przebywa tysiące kilometrów stąd.
Oto lista moich największych tęsknot
1. Dla mnie to radość iść ulicą i słyszeć polski język – płynący znaną melodią z ust dzieci, starszych, ekspedientek w sklepie. To nie kwestia rozumienia, ale rozumienia sercem. Namiastką tego są dość często wyłapywane na ulicach rozmowy Polaków, choćby w Norwegii. Ale zamiast swojsko, na obczyźnie brzmią raczej egzotycznie.
Cieszę się, że nasze dzieci lubią mówić po polsku, który jest ich językiem wiodącym. A wcale nie jest to sprawa oczywista. Znam imigrantów, którzy nie rozmawiają z dziećmi we własnym języku. Dla mnie to smutne (choć może dla nich nie). Nie wyobrażam sobie przyszłych spotkań z rodziną z ojczyzny, i tego, jak miałaby wyglądać komunikacja między ludźmi połączonymi miłością płynącą z więzów krwi, a rozdzielonymi językiem. Język polski podoba mi się ogromnie i staram się zaszczepić w dzieciach te same uczucia.
2. Wyjazd i rozłąka z najbliższymi to świetny sposób, by przekonać się, jak są ważni. Sama nie jestem typem tęskniącym. Od młodości lubiłam wyjeżdżać daleko i na długo i wcale nie cierpiałam z tego powodu. To pojawienie się dzieci spowodowało, że wiem, jak intensywna tęsknota wygląda. Nasze dzieci uwielbiają być w Polsce, z kuzynami, babciami, ciociami i wujkami. To świat, do którego tęsknią i który kochają. Wszystkie urodziły się w Norwegii, a jednak Polskę noszą w sercu. Pytają, kiedy znowu spędzimy wakacje na Mazurkach ;). Dla nich Polska to przede wszystkim najbliżsi, których miłość jest niezastąpiona. Wielu polskich emigrantów ma rodzinę w kraju. I to ona działa jak magnez, zachęcając do odwiedzin tak często, jak to tylko możliwe.
3. Na emigracji brakuje mi zrozumienia. Nie chodzi o problemy językowe, tylko mentalność. Norweg (czy Anglik, Amerykanin, Szwajcar) nie zrozumieją do końca polskiej duszy, tak jak Polak nie pojmie do końca ich. Bo każdy musiałby znać historię drugiego. Jedność doświadczeń powoduje, że wielu rzeczy nie trzeba tłumaczyć. Dlatego lubię być w Polsce, między Polakami**.
4. Tęskniłam za ogórkami kiszonymi (w tym przypadku lista może być długa). Czasem ktoś przywoził kilka słoików, albo zakisił tutaj. I gdy zakrętka stawiając opór w końcu z lekkim sykiem dawała się odkręcić, fundowałam sobie kilkusekundową podróż do Polski. Taka ojczyzna zaklęta w słoiku. Teraz, dzięki polskim sklepom i miejscowym marketom, polscy emigranci mogą czuć się pokrzepieni.
5. Kraków – Kazimierz – Mleczarnia*. Mój ulubiony stoliczek przy okienku** (bo nie piszę o ogródku). Atmosfera miasta, którą można oddychać. Ludzie, na których tak przyjemnie patrzeć. Planty, spacer na Wawel, bulwary wiślane, wycieczki rowerowe. Ech, długo mogłabym pisać, uwielbiam moje miasto i tęsknię. Choć krakowski rynek już dawno przestał należeć do krakowian i niepodzielnie zawładnęły nim hordy turystów. Umiałam to akceptować, wiedząc jak wielu krakowian mogło dzięki temu zarabiać. Jednak nie zapomnę, jak w czasie „pandemicznych wakacji” przyjechaliśmy do Krakowa, który w swoim sercu przywitał nas cichymi ulicami. Na tę krótką chwilę odzyskaliśmy rynek i planty, rozkoszując się w spokoju pięknem ukochanego miasta.
6. Wydarzenia artystyczne. Sama wydarzenia kulturalne dawkuję w umiarkowanych ilościach, za to uwielbiam zabierać dzieci w różne interesujące miejsca. I zawsze coś się trafi. Przedstawienia, warsztaty, imprezy plenerowe. W większości na wysokim poziomie.
7. Przyjaciele. Choć odkąd pozakładali rodziny (wcześniej niż ja), nie mogłam już liczyć na wspólne piwo dwa razy w tygodniu. Teraz odległość sprawiła, że wszystko co nieprawdziwe rozsypało się jak zamek z piasku (jak żużel). Odległość wspaniale weryfikuje przyjaźnie. Tylko prawdziwe więzi przetrwają próbę czasu.
*Mleczarnia to jedna z licznych przeuroczych kawiarenek na krakowskim Kazimierzu. Mój kochany Tata z zachwytem opowiadał, gdy kiedyś poszedł na kawę do którejś z nich „Barmanka zamiast schować pieniądze do kasy fiskalnej, wsadziła je do starego kuferka”. Klimat, być może nie przemawiający do każdego. Krakowski klimat.
**Spotkałam ludzi z kilku innych nacji, wśród których czułam się jak między swymi. Dotyczy to większości Słowian (nie tylko ze Słowakami jest mi swojsko). I, co dość zaskakujące, mieszkańców niektórych krajów Południowej Ameryki, jak np. Chilijczyków. Ich uroczy sposób wypowiedzi przesycony zdrobnieniami jest bliski krakowskiemu. W Krakowie chętnie pijemy kawkę, siadamy na ławeczce, a w gorące letnie dni chłodzimy gardła browarkiem.
Cienie i blaski emigracji znane są większości z Was. Podzielcie się Waszymi tęsknotami. Napiszcie, czego Wam najbardziej brakuje?
3 komentarze
Mi brakuje bycia pomiędzy bliskimi i znajomych. Pobliskiego sklepiku i rozmów z ludźmi, których się spotyka w przypadkowych miejscach. Pozdrawiam
Dlaczego tak teskniac za rodzina, przyjaciolmi, ojczystym jezykiem itd nie rzucisz tego zlego przepelnionego tesknota zycia na obczyznie i nie wrocisz do cudownego Krakowa? Nie rozumiem osob ktore na sile siedza w miejscu w ktorym nie do konca chca byc:(
Skąd się wzięło to „złe, przepełnione tęsknotą życie na obczyźnie”? W tekście niczego takiego nie znajduję, a interpretacja przez pryzmat własnych doświadczeń/wyobrażeń nie odzwierciedla odczuć autorki. Bo ani nie zjada mnie tęsknota, ani życie tutaj nie jest złe. Życie na emigracji to wzbogacające doświadczenie. Za radę dziękuję. Szczęście jest przy mnie 🙂