Kiedy mgła opadła, stwierdziłem ze zdumieniem, że leżę na łóżku w klasztornej celi. Przez okno wpadał blady blask listopadowego poranka. Czyżbym wczoraj spadł z konia, uderzył się w głowę i stracił przytomność?
– Wraca pan do tego świata, Bogu niech będą dzięki – powiedział nieznany mi zakonnik. – Ojciec Edgar to prawdziwy cudotwórca.
– Co się stało? Czy Berenika naprawdę odjechała? – spytałem.
– O kim pan mówi? – zdziwił się mnich.
– Brat chyba od niedawna tu jest? Mówię o młodej damie, która przyjechała ze mną ponad tydzień temu. Tej, którą Edgar wyleczył. Gdzie on jest? Muszę z nim porozmawiać.
– Ojciec Edgar ma pełne ręce roboty – odparł z naciskiem na słowo „ojciec”. – Nie jest pan tu jedynym chorym. Nie wiem, o jakiej damie pan mówi. Znaleziono pana dziesięć dni temu pod klasztorną bramą, ciężko chorego. Nikogo z panem nie było. Najwyraźniej obrabowano pana ze wszystkich wartościowych przedmiotów. Był pan jedną z ostatnich ofiar tej potwornej zarazy, Bogu dzięki, że już mija. Całe południowe wybrzeże zostało zdziesiątkowane, a pan wyzdrowiał! To chyba cud. Kim pan jest? Czy pamięta pan, skąd pan przyjechał?
Popatrzyłem na moją prawą dłoń. Nie było na niej rodowego sygnetu.
– To jakieś nieporozumienie – jęknąłem. – Przecież wszyscy w klasztorze wiedzą, że jestem bratem Edgara! Nie byłem chory, chora była moja towarzyszka! Edgar ją wyleczył!
– Chyba jednak pójdę po ojca Edgara – odparł. – Obawiam się, że gorączka wraca.
***
– Nareszcie! – zawołałem na widok mojego brata. – Zupełnie się z tym twoim kolegą po fachu nie mogłem dogadać.
– Może ze mną pójdzie lepiej, spróbujmy. – Usiadł na łóżku i przez chwilę mierzył mi puls. – Wygląda na to, że wraca pan do zdrowia.
– Pan?! – krzyknąłem. – Edgar, na miłość Boską, nie żartuj, nie udawaj, że mnie nie poznajesz. Przecież to ja, Larry, Lawrence Suffolk, twój młodszy brat!
– Lawrence?! – powiedział takim samym tonem, jak przy pierwszym spotkaniu. – Więc tak wygląda mały Larry! Wydawało mi się, że widzę pewne podobieństwo do ojca, ale skąd mogłem przypuszczać… Nie miałeś sygnetu. Więc to naprawdę mój mały braciszek z Anglii? Pamiętasz, jak tu trafiłeś?
– Edgar… – poskarżyłem się żałośnie – ty też nie pamiętasz Bereniki? Naszych rozmów? Wyjazdu do Frontignan? Co to znaczy? Wyjaśnij mi, błagam cię.
– Larry – Edgar pogładził moją rękę – byłeś ciężko chory. Długo walczyłeś ze śmiercią. Różne wizje powstają w rozgorączkowanym umyśle.
– Ale przecież widziałem ciebie, rozmawiałem z tobą – protestowałem. – Od razu cię poznałem, kiedy tu wszedłeś!
– To nie takie dziwne. Nawet pacjenci pogrążeni w śpiączce niekiedy odbierają bodźce z otoczenia, chociaż wydają się całkowicie pozbawieni świadomości. Mogłeś mnie chwilami widzieć i słyszeć, i wplotło to się w twój gorączkowy sen.
– A skąd mam wiedzieć, czy to, co się dzieje teraz, to nie sen? – szepnąłem resztką sił. – Przecież tamto było takie prawdziwe, a teraz wszystko jest niepojęte. Może teraz majaczę w gorączce? Edgar, pomóż mi…
– Spróbuję – uśmiechnął się serdecznie. – Powiedz mi, w tym śnie czy nie-śnie, kiedy ze mną rozmawiałeś, jakie było twoje nastawienie do mnie? Czułeś do mnie zaufanie?
– Tak… całkowite – przyznałem.
– To i teraz mi zaufaj – powiedział. – Zmęczyło cię mówienie, co? Ale lepiej, żeby cię męczyło mówienie, niż niepewność i myśli o tym, czy śnisz, czy nie. Przyniosę ci coś dobrego, co cię wzmocni, a potem wszystko mi opowiesz, jak najdokładniej. Mamy problem, więc musimy postarać się go rozwiązać.
Rzeczywisty Edgar pod żadnym względem nie różnił się od tego ze snu, niezależnie od tego, co było snem, a co jawą.
– Masz, pij – Edgar podał mi duży gliniany kubek. – Uważaj, bo gorące. Dla siebie też przyniosłem, nie mogłem sobie odmówić. Rosół na skrzydełkach indyczki czyni cuda. Wrzuciłem do niego kawałek chalcedonu, oczyszcza krew z czarnej żółci.
– No i jak, trochę lepiej? – zagadnął po chwili.
– Dużo lepiej – odparłem. Po ciele rozchodziło się przyjemne ciepło i raźniej było mi na duszy. Może rzeczywiście chalcedon w rosole oczyścił mnie z czarnej żółci.
Opowiedziałem wszystko.
– Miałeś ciężkie przeżycia, Larry – stwierdził współczująco Edgar, gdy skończyłem. – Nie jestem pewien, czy to były tylko gorączkowe majaczenia. Świat ma więcej wymiarów niż te dostępne naszym zmysłom, a dusza, która prawie oderwała się od ciała, może się w tych wymiarach zabłąkać. Ja nie mam żadnych wspomnień tych wydarzeń, o których opowiadałeś, czyli nie uczestniczyłem w nich w zwykły, cielesny sposób. Wszyscy w klasztorze odebrali twoje pojawienie się tutaj tak, jak ja. Nikt nie widział Bereniki. Zatem załóżmy, że w tej chwili znajdujemy się w świecie fizycznym, z grubsza znanym wszystkim śmiertelnikom.
Skinąłem głową.
– A teraz zastanówmy się, czy twoje przeżycia były zwyczajnymi gorączkowymi majakami, czy też czymś innym – kontynuował Edgar. – To, że poznałeś mnie po przebudzeniu, jest najmniej dziwne, już ci to tłumaczyłem. Dużo bardziej szczególne jest, że bezbłędnie opisałeś Iana Sleighstone’a, jego żonę i ich synów. Jeszcze trudniej mi pojąć, jak mógł ci się przyśnić mój wykład o chorobach krwi. Wyniki moich badań znane są tylko nielicznym specjalistom. A kolejnym niewytłumaczalnym faktem jest to, że ujawniłem ci w tym niby-śnie, iż jestem nieślubnym synem pewnego duńskiego dyplomaty. O tym z żyjących ludzi poza naszą matką, twoim ojcem i mną wie tylko Ian Sleighstone. Rodzice na pewno nigdy o tej sprawie z tobą nie rozmawiali.
Przytaknąłem.
– Podsumowując – mówił dalej mój brat – wygląda na to, że miałem jakiś udział w wydarzeniach, o których opowiedziałeś. Uczestniczył w nich jakiś aspekt mojej jaźni bez udziału mojej świadomości. A to prowadzi do dwóch możliwości co do tego, kim byli bądź są Aleksander i Berenika. Mogą być żyjącymi ludźmi, którzy, tak jak ja, nieświadomie zagościli w innym wymiarze jednocześnie z tobą. Ale mogą też być istotami uwięzionymi między wymiarami. Sposób na znalezienie odpowiedzi jest tylko jeden. Należy spróbować odszukać to płaskowzgórze i zamek.
– Naprawdę? – spytałem. – Racjonalny medyk zachęca mnie, abym szukał pałacu z gorączkowego snu…
– A widzisz bardziej racjonalne wyjście? – roześmiał się i zaraz spoważniał.
– Widzisz, Larry – dodał po chwili – mam pewne koncepcje na temat takich stanów świadomości jak ten, w którym się znajdowałeś. Większość snów to plątanina wspomnień i niekontrolowanych myśli. Ale zdarzają się i takie sny-nie-sny, które nazwałbym innym oglądem rzeczywistości. Możemy wtedy zobaczyć rzeczy, których nie da się zważyć ani zmierzyć, ale które nie muszą być złudą.
Przytaknąłem.
– Takiego sposobu widzenia można dostąpić tylko na krótko, bo nasz ziemski umysł nie jest do niego przystosowany. Może od niego popaść w zamroczenie, tak jak wzrok od patrzenia prosto w słońce – mówił dalej Edgar. – Ale prędzej czy później przejdziemy do świata, w którym poznamy inne wymiary i wszystko stanie się naprawdę jasne.
Długo milczeliśmy.
– No, Larry, muszę zajrzeć do lazaretu, jeszcze się tam paru ozdrowieńców kołacze. Myślisz, że będziesz mógł zasnąć? – Edgar zrobił mi krzyżyk na czole.
– Aha – odwrócił się w drzwiach. – Jakiej maści była ta krowa, która w tym śnie-nie-śnie tak się do ciebie przywiązała?
– Biała w czerwone łaty – poinformowałem.
– To koniecznie zajrzyj do obory, kiedy już będziesz mógł utrzymać się na nogach. Taka krowa dreptała wokół ciebie i bardzo żałośnie muczała, kiedy cię znaleziono. Uratowała ci życie, bo to na nią brat furtian zwrócił uwagę i dzięki niej cię znalazł. Zaopiekowaliśmy się nią. Daje bardzo smaczne mleko.
Zza drzwi usłyszałem:
– Dziecko, coś ty do tego wina włożył?! Czy ciebie demony opętały, Łukaszku?
– Ojciec mówił, że mam zrobić wino z Ezopem. To poszukałem w bibliotece, przepisałem kilka bajek Ezopa i włożyłem do butli, na dwadzieścia cztery godziny, jak ojciec kazał – tłumaczył się młodzieńczy głos.
– Z hizopem, chłopcze, z hizopem… Hyssopus officinalis, nie Aisopos… Jak się kto w szkole do łaciny i greki nie przykłada, to potem są takie skutki…
– Bo ja myślałem, że takie cytaty to działają jak zaklęcia, czy, przepraszam, modlitwy, że od nich się moc lekarstwa zwiększy… I wybrałem takie wiersze, co trochejami pisane, bo mi się zdawało, że ojciec tak mówił.
– Ciebie chyba naprawdę opętało. Miałbym w laboratorium mówić o trochejach? – Edgar nagle roześmiał się w głos. – A, już rozumiem! Nie o wersyfikację mi chodziło, tylko o podgrzewanie wina! Powiedziałem: „Trochę je podgrzej, zanim dodasz zioła”. Ale ty nigdy niczego do końca nie wysłuchasz…
– Ja tylko chciałem jak najszybciej uwinąć się ze wszystkim, co ojciec mi polecił… – głos Łukaszka trochę drżał.
– Dobrze już, dobrze, przecież wiem, że się starasz, dziecko. Ale czy nie pomyślałeś, że bajki Ezopa pomogłyby najwyżej na melancholię, nie na nieżyt żołądka? Pomódl się, Łukaszku, do Ducha Świętego, żeby tobie przysporzył rozsądku, a mnie cierpliwości…
Uśmiechnąłem się. Tej nocy nie niepokoiły mnie żadne sny.
***
Powoli wracałem do zdrowia. Zadomowiłem się w klasztorze i dobrze mi tam było. Chwilami pojawiała się myśl, że najlepiej byłoby zostać tu na zawsze. Ale taka decyzja bardzo by zmartwiła ojca. Zatem klasztorne życie ograniczyło się do kilku zimowych miesięcy. Przyglądałem się pracy iluminatorów w bibliotece, mnóstwo czytałem, słuchałem klasztornego chóru… no i rozmawiałem z Edgarem, kiedy tylko miał wolny czas.
***
– Pora ruszać w drogę – powiedział Edgar, kiedy znikły resztki skąpego południowego śniegu. – Odprowadzę cię do Paryża, przy okazji zajrzę na uniwersytet. Po drodze spróbujemy rozwiązać nurtujące nas zagadnienie.
Przez wiele dni przeczesywaliśmy lasy na południe od Paryża. Spaliśmy pod gołym niebem, żywiliśmy się ustrzeloną przeze mnie zwierzyną, którą Edgar świetnie przyprawiał leśnymi ziołami. Wieczorem snuł opowieści ze swojego, jak się wydawało, nieskończonego repertuaru. Powoli zapominałem o celu naszej wyprawy. Czułem się jak mały chłopiec, którego starszy brat zabrał na biwak. I właśnie tego dnia, kiedy moją pierwszą myślą po obudzeniu się nie było pytanie o moją ukochaną, natrafiliśmy na strumyk, który bez wątpienia był tym, po dnie którego galopowaliśmy z Bereniką, aby zmylić pogoń.
Wkrótce teren zaczął się wznosić. Po niewielu chwilach znaleźliśmy się w miejscu, z którego rozglądałem się po okolicy po nieudanym polowaniu na białego jelenia. Zamkowych wież nie było widać, ale nad wzgórzem unosiła się mgła, więc mogła je zasłaniać.
– Zamek był tam, po zachodniej stronie – powiedziałem.
– No to w imię Boże – Edgar przeżegnał się i pokłusowaliśmy na zachód.
***
Przed nami rozciągało się kamienne rumowisko, gęsto poprzerastane kolczastymi krzewami. Patrzyliśmy na potrzaskane marmurowe kolumny, bezgłowe i bezrękie posągi, puste cokoły.
Zsiadłem z konia i wszedłem między ruiny.
Popękane baseny fontann, zarosłe mchem. Resztka ściany pokrytej freskami. Rozpoznałem fragment sylwetki Tantala wyciągającego dłonie po jabłka. Zrobiłem jeszcze kilka kroków.
– Edgar! – zawołałem. – Patrz!
Na białym cokole stała nietknięta marmurowa grupa: mężczyzna i kobieta spleceni w uścisku. U ich stóp siedziały dwa smukłe amorki.
– To oni – powiedziałem bez tchu. – Aleksander i Berenika. Hiacynt i Arsinoe. Tej rzeźby tu wtedy nie było. Wiem to na pewno. Nieraz okrążałem tę fontannę.
Edgar położył mi rękę na ramieniu.
– Ich miłość była prawdziwa. Twoja też – powiedział. – Wszystko wyjaśni się, kiedy ukończysz rejs, ale po drodze powinieneś zawinąć do portu. To nie będzie ostateczna przystań, ale spędzisz w niej trochę czasu. To potrzebne, przekonasz się.
***
Jestem bardzo starym człowiekiem.
Przeżyłem Edgara. Zmarł kilka lat po naszym rozstaniu. Kiedy nadeszła wiadomość o jego śmierci, mignęła mi przed oczami scena z mojego snu: Edgar leżący krzyżem na posadzce kaplicy, ofiarujący Bogu własną krew w zamian za moje szczęście…
Przeżyłem też moją drogą żonę, która towarzyszyła mi przez ponad sześćdziesiąt lat. Dochowaliśmy się z Elwirą sześciorga dzieci. Mają już siwe włosy, wnuki są dorosłe, a w niedziele i święta po zamku i ogrodzie harcuje gromadka prawnuków.
Choroba, którą za młodu przeszedłem we Francji, była ostatnią w moim życiu. Nigdy później nie zapadałem na zdrowiu, a nawet nie odniosłem żadnej poważniejszej rany w wyprawach wojennych, chociaż uczestniczyłem w wielu.
Teraz też właściwie nie cierpię, tyle że ciało co rano wydaje się trochę cięższe niż poprzedniego dnia, chociaż jednocześnie go ubywa. Wzrok też mi trochę słabnie. Za to z wewnętrznym wzrokiem jakby zachodził proces odwrotny. Wspomnienia, które przez lata były ledwo widocznymi cieniami we mgle, nabierają kolorów i wyrazistości, tak jak mój ogród w przejrzystym październikowym powietrzu.
Ranki są już chłodne, ale w dzień słońce przyjemnie przygrzewa, więc siedzę i piszę przy ogrodowym stole, od czasu do czasu odsuwając z pergaminu opadłe klonowe liście. W sadzawce przegląda się bezchmurne niebo. Chwilami wydaje mi się, że między krzewami wokół sadzawki prześwitują marmurowe posągi. To złudzenie, gra światła, a może łabędzie zrobiły sobie przerwę w pluskaniu się w wodzie i drepczą wśród krzaków. Jak wspominałem, wzrok mi ostatnio nie bardzo dopisuje.
Od sadzawki aż po skraj ogrodu ciągnie się klonowa aleja. Chyba powinienem się nią przejść. Tak, na pewno. Zaraz wejdę między krwistoczerwone bukiety klonów. U wylotu alei ktoś na mnie czeka. Tam wszystko stanie się naprawdę jasne, jaśniejsze niż pogodny październikowy dzień.
Poprzednie odcinki Mnicha z Montpellier:
2 komentarze
Pani Joanno, z przyjemnością przeczytałem całe opowiadanie. Potrafi Pani przykuć uwagę czytelnika.
Bardzo dziękuję! Cieszę się, że udało mi się dostarczyć Panu trochę rozrywki. Serdecznie pozdrawiam!