Pierwszy etap naszej podróży to jazda Pendolino z Krakowa do Gdańska. Następnie lot do Trondheim i nocleg u znajomych Tomka, Ani i Artura. Przyjęli nas bardzo miło i z tego miejsca chcę ich serdecznie pozdrowić. Zwłaszcza Anię, która łamiąc co najmniej kilka przepisów drogowych, uratowała nas przed spóźnieniem na pociąg.
Przeniesienie wielkich, ponad 30-kilogramowych pokrowców z rowerami i bagażami dla mnie skończyło się siniakiem na prawym ramieniu, a dla Tomka zwichnięciem lewego kolana. Dwanaście godzin w pociągu do Bodo upłynęło nam na planowaniu dalszych kroków, podziwianiu widoków za oknem („jak tu pięknie!” padało średnio co 10 minut) i zastanawianiu się, czy kolano Tomka w ogóle da radę pedałować. Dwie godziny przed przyjazdem na miejsce zaczęliśmy skręcać rowery i pakować bagaże do postaci, którą jesteśmy w stanie przewieźć na jednośladach. Czy wspominałam, jak bardzo ciężkie i duże objętościowo są te bagaże? Jazda tak obładowanym rowerem to zupełnie inna jazda – trudno utrzymać równowagę, stabilny tor. Dodajmy do tego śnieg z lodem, a otrzymamy gwarancję wielu spektakularnych upadków.
Kiedy piszę te słowa, siedzimy z Tomkiem na zielonej kanapie naszego gospodarza Samiego. Jesteśmy już w Bodo po krótkiej przejażdżce z dworca na miejsce noclegu, które Tomek znalazł przez serwis Couchsurfing. Jest godzina 9 rano i niebawem wyruszamy na ostatnie zakupy przed wejściem na prom, który przeniesie nas w to magiczne, upragnione miejsce. Po dwóch dniach podróży rozpoczynamy przygodę na Lofotach!