W najbliższych miesiącach czeka nas wysyp nowych wersji starych polskich filmowych opowieści, takich jak „Znachor”, „Chłopi”, „Sami swoi” czy „Akademia Pana Kleksa”. Są z gatunku fundamentalnych, więc na dobrą sprawę każda generacja powinna je interpretować na nowo. Czy nowi twórcy poradzą sobie z dotykaniem legendy?
Lubimy wracać, przeżywać od nowa. Ale lubimy także, by znane historie filmowe opowiadać na nowe sposoby, mimo że czasem trudno się do nich przyzwyczaić. Jak Brytyjczykom do coraz to nowej wersji Hamleta czy kolejnych ekranizacji powieści Agathy Christie.
Znachor od dusz ludzkich
27 września Netflix wprowadził do swojej telewizyjnej oferty Znachora w reżyserii Michała Gazdy. „Powieść Dołęgi-Mostowicza i jej ekranizacja sprzed 40 lat jest – bez żadnej przesady – legendą polskiej popkultury”, mówi reżyser, „co było niewątpliwie wielkim reżyserskim przywilejem, ale też – nie ukrywajmy – twórczą obawą. Igraliśmy przecież z narodowym wzorcem melodramatu”.
Spodziewania widzów wobec tej ekranizacji są dość rozbieżne. Jedni cieszą się, że ukochana opowieść z ich dzieciństwa czy młodości zostanie opowiedziana nowym językiem – dla nowego pokolenia. Inni pokpiwają, że ponieważ producentem jest Netflix, firma światowa, to profesora Wilczura powinien zagrać aktor czarnoskóry. A ślub hrabiego z ubogą panienką mógłby się nie odbyć, ponieważ hrabia okazałby się w finale gejem. Kpiarze po obejrzeniu zwiastuna robili aluzje do finałowej sceny filmu: „Wysoki Sądzie, to nie jest profesor Rafał Wilczur!”.
To już trzecia ekranizacja tej powieści Tadeusza Dołęgi-Mostowicza. W pierwszej, z roku 1937, profesora Rafała Wilczura grał Kazimierz Junosza-Stępowski. W ekranizacji autorstwa Jerzego Hoffmana z roku 1982 Wilczura-Kosibę odtwarzał Jerzy Bińczycki. W najnowszej ekranizacji tę rolę powierzono Leszkowi Lichocie (46 lat), znanemu z serialu Wataha czy filmu Boże Ciało. „Jestem z pokolenia, które wyrosło na historii profesora Wilczura” – podkreśla aktor. „Ta historia pokazuje od pokoleń, że dzięki niezłomności ludzkiego serca, pokorze i chęci do poszukiwania prawdy losy zawsze mogą się odwrócić”. W obsadzie pojawi się także Artur Barciś – w filmie Hoffmana wyleczony przez znachora syn młynarza, tutaj w epizodycznej roli lokaja.
Przypomnijmy kanwę fabuły. Oto dwa losy, które splotły się w jednej osobie. Profesor Rafał Wilczur jest mocno osadzony w życiu. Wybitny chirurg, szczęśliwie żonaty, kochający tatuś uroczej córeczki. Majętny. Właśnie zakończył trudną operację i śpieszy do domu (z pięknym futrem!) na imieniny żony. Zamiast niej zastaje jednak list pożegnalny. Odeszła, zabierając córeczkę, i prosi, by jej nie szukał. To grom z jasnego nieba. Aby złagodzić ból, idzie się upić do byle jakiej knajpy dorożkarskiej. Niepotrzebnie pokazuje jednak, że ma pełny portfel. Kosztuje go to mocny cios w głowę, rabunek wszystkiego, co miał przy sobie (łącznie z dokumentami), a także amnezję.
I drugi los. Starszy mężczyzna, który nie wie, kim jest, błąka się bez celu. Raz po raz bywa zatrzymywany – jako N.N. – za włóczęgostwo. Przynajmniej dopóki nie skradnie papierów po nieboszczyku na nazwisko Antoni Kosiba. W trakcie włóczęgi po Kresach trafia pewnego dnia do młyna za wsią. I tutaj zapętlenie sytuacji sprawi, że te dwa losy na powrót się połączą.
Ekranizację tę będzie się zapewne – jak poprzednie – oglądało potoczyście, bo rzecz jest według powieści, która „czyta się sama”. Znachor (1936) był odpowiedzią na niespokojne czasy wielkiego kryzysu. Ludzie tracili pozycję, majątki. Często z dnia na dzień zostawali żebrakami. Takie powieści jak Znachor literaturoznawcy zaliczają do nurtu „powieści tajemnic”. Dużą rolę odgrywa tu rozszyfrowywanie tajemnic przeszłości: sekretów rodu, utajnionych zbrodni, malwersacji finansowych i podobnych. Główny wątek to zmaganie się szlachetnej postaci z ludźmi niegodziwymi, którzy stanęli jej na drodze. Stąd częste podawanie się za kogoś, kim się nie jest, a także napaści, bójki, ucieczki. Drugi, nie mniej ważny motyw to miłość. Z tym że ów bohater walczący z przeciwnościami z reguły bywa opiekunem i patronem zakochanych. Ma do tego warunki, ponieważ góruje nad otoczeniem inteligencją, wiedzą, a często i siłą fizyczną.
Jagna jak malowana, czyli „Chłopi”
Także tej jesieni, bo już 13 października, do kin ma trafić inna nowa odsłona starego klasyka, czyli ekranizacja Chłopów Stanisława Reymonta. Za filmem stoi duet scenarzystów i reżyserów – DK Welchman i Hugh Welchman.
Trwający prawie dwie godziny obraz został zrealizowany w technice animacji malarskiej. Na czym ona polega? Najpierw przez miesiąc trwają zdjęcia do filmu realistycznego, z udziałem aktorów. Następnie każda z około osiemdziesięciu tysięcy klatek filmu zostaje ręcznie pokolorowana przez zespół siedemdziesięciu „malarzy”, który przez trzy tygodnie ćwiczył się w tej osobliwej technice. Pochodzili zarówno z Polski, jak i z Serbii, Ukrainy czy Litwy, a koloryzacja zajęła im przeszło piętnaście miesięcy. Na ten proces zużyto 1300 litrów farb olejnych marki Cobra. Te rozpuszczają się łatwo w wodzie, dzięki czemu na ekranie uzyskujemy efekt akwareli. Aby obraz nabrał płynności, osobna grupa animatorów tworzyła klatki pośrednie. Tę technikę twórcy Chłopów opanowali już, kręcąc film Twój Vincent (2017), w którym bohaterowie obrazów Vincenta van Gogha przedstawiali ostatni fragment jego biografii i próbowali wyświetlić tajemnicę śmierci artysty.
Do oglądania obrazu w takiej formule oko musi się przyzwyczaić. Widzowie, którzy zetknęli się z nią, oglądając Twojego Vincenta, bywają sceptyczni: „Doceniam pracę animatorów, ale moim zdaniem ta stylistyka jest po prostu nieczytelna i zbyt abstrakcyjna. Postacie zlewają się z tłem, wszystko się rusza, nie wiesz, na co skierować oczy. Trochę jak patrzenie na fraktale” – czytamy w jednym z komentarzy. Inni z kolei ujawniają entuzjazm: „W takiej formie mogłabym obejrzeć jeszcze niejeden film. Nie mogę się doczekać Chłopów”. Po obejrzeniu zwiastuna widzowie mieli także uwagi szczegółowe: „Ta filmowa Jagna swoją urodą bardziej wpisuje się w dzisiejszy kanon kobiecego piękna. Powinna być tęższa, »kiej ten piec«”.
Jagnę i Antka, czyli młode pokolenie bohaterów, zagrali Kamila Urzędowska i Robert Gulaczyk. W roli Boryny zobaczymy Mirosława Bakę, Ewa Kasprzyk pokaże się jako Dominikowa, matka Jagny. Organiścinie twarzy użyczyła Małgorzata Kożuchowska, a starą Jagustynkę, wiejską żebraczkę wygnaną z domu przez własne dzieci, odtworzy Dorota Stalińska.
Podkład muzyczny całej historii, autorstwa Łukasza L.U.C. Rostkowskiego, wykonał specjalnie dobrany kolektyw słowiańskich muzyków folkowych. Za pomocą tradycyjnych instrumentów ludowych i śpiewu dostroili podkład muzyczny do wizji zaczerpniętych z obrazów Józefa Chełmońskiego, Ferdynanda Ruszczyca, Leona Wyczółkowskiego czy Jacka Malczewskiego.
W tej ekranizacji akcent został położony na kobiecą stronę historii z Reymontowskich Lipiec. „Po latach pracy nad filmem o Vincencie van Goghu poczułam silną potrzebę, by opowiedzieć o kobietach: ich zmaganiach, pasji i sile” – mówi autorka scenariusza. W centrum wydarzeń znajdą się więc kobiety, z Jagną, wiejską pięknością, na czele. Jej bezinteresowna miłość i namiętność zderzą się z twardymi regułami życia wiejskiego, które każdemu wyznaczają pozycję społeczną, zakres przywilejów i obowiązków. Wyjście poza te ciasne ramy skutkuje napiętnowaniem, upokorzeniem i odrzuceniem.
Ada, to nie wypada! Czyli „Akademia Pana Kleksa”
Na styczeń przyszłego roku została zapowiedziana premiera pierwszej części Akademii Pana Kleksa w reżyserii Macieja Kawulskiego. Tym razem w Pana Kleksa wcieli się Tomasz Kot. Piotr Fronczewski, który aż sześciokrotnie zagrał bohatera książki Jana Brzechwy, teraz pokaże się w roli Doktora. W trakcie uroczystego rozpoczęcia zdjęć aktor symbolicznie przekazał pałeczkę swojemu następcy.
Kotowi partneruje debiutująca na wielkim ekranie Antonina Litwiniak jako Ada Niezgódka – współczesna odpowiedniczka Adasia Niezgódki. Każde na swój sposób czuje brzemię odpowiedzialności.
„To ogromne wyzwanie, a jak człowiek się mierzy z wyzwaniem, to wie, że żyje. To dla mnie również olbrzymi zaszczyt, ponieważ w mojej świadomości Piotr Fronczewski jest absolutnie najfantastyczniejszym Kleksem, więc czuję także presję” – mówi Tomasz Kot.
„Odczuwam wszystkie emocje naraz, przede wszystkim podekscytowanie, bo aktorstwo od zawsze było moim marzeniem. Więc to, co teraz robię, i sposób, w jaki tworzymy ten projekt, jest spełnieniem” – dodaje Antonina Litwiniak, która wciela się w Adę Niezgódkę.
Akademia relacjonuje historię pozornie zwykłej dziewczynki – Ady Niezgódki – która trafia do tytułowej Akademii, aby poznać świat baśni, wyobraźni i kreatywności. Z pomocą wybitnego i szalonego pedagoga profesora Ambrożego Kleksa rozwija swoje niesamowite umiejętności, a także wpada na ślad, który pomoże jej rozwikłać największą rodzinną tajemnicę.
Tym razem Akademia Pana Kleksa będzie szkołą międzynarodową, w której uczyć się będą dzieci z całego świata. „Robimy film dla dzieci, nie namawiamy szkół, żeby chodziły do kin z racji, że to jest lektura. Chcemy, żeby oglądały go dwa, trzy razy, bo to świetna rozrywka” – mówi reżyser i producent filmu Maciej Kawulski.
Z tym że właśnie ta Ada zamiast Adasia z pierwszego filmu wywołała najwięcej pretensji internautów. Uważają, że edukacja chłopca zastąpiona edukacją dziewczynki, która biegnie przecież zazwyczaj innym torem, wypaczy całą opowieść. Niekiedy słychać jawne szyderstwo: „Dlaczego biała dziewczynka, a nie czarny nieheteronormatywny osobnik ze skośnymi oczami?”. Pojawiają się też postulaty detaliczne: „No i gdzie broda Pana Kleksa, którą można namagnesować, by działała jak kompas? Gdzie piegi?”.
Film promuje niezwykłej urody piosenka w wykonaniu Sanah Jestem twoją bajką, która ilustruje mieniący się baśniowymi kolorami zwiastun. Ale i tu słychać narzekania: „Ten współczesny, klubowy styl w bajce o Panu Kleksie? Nie. To absolutnie nie współgra z tym, o czym jest ta piękna historia”.
Paweł i Gaweł, Cześnik i Rejent, Pawlak i Kargul…
Na przyszły rok Artur Żmijewski zapowiada premierę filmu Sami swoi. Początek. Tym razem jako reżyser, choć na co dzień to ciągle serialowy ojciec Mateusz, pokaże losy Pawlaków i Kargulów przed przesiedleniem z Kresów na Ziemie Odzyskane.
Już sam zamiar wywołał spore poruszenie. Przeważały opinie, żeby „takich świętości filmowych nie tykać”, bo oryginałowi i tak nic nie dorówna. „Jakkolwiek będzie to dobrze napisane i zagrane, myślę, że głównym zarzutem będzie brak klimatu starego kina” – czytamy w komentarzach internautów. Generalnie widzowie pełni są niedobrych przeczuć, wyrażając nadzieję, że „Żmijewski wie, na co się porwał, i uniesie ciężar produkcji”. Zastanawiają się też, czy w filmie dadzą się wychwycić echa rzezi wołyńskiej, a także represji sowieckiego okupanta. Te dwie kwestie – z oczywistych powodów – zostały w filmie z roku 1967 pominięte całkowitym milczeniem. Co bardziej impulsywni internauci sugerują, że Artur Żmijewski spadł z roweru w trakcie kręcenia serialu, uderzył głową w sandomierski bruk i w tym momencie wpadł na pomysł nakręcenia Samych swoich. I do końca nie wiadomo, czy ekranizacja to będzie skutek urazu, czy efekt artystycznego olśnienia.
W tej sytuacji twórcy wyjaśniają, wyjaśniają, wyjaśniają… „Chcę zrobić film, który będzie zrozumiały dla współczesnego widza”, tłumaczy Artur Żmijewski. „Chcę, żeby była to zupełnie nowa, uniwersalna opowieść o nas – takich, jakimi jesteśmy na co dzień, z wszystkimi wadami i zaletami”. „Wszyscy zadają nam przemiennie dwa pytania: Dlaczego? Po co?” – podsumowuje producent filmu, Tomasz Kubski. „Odpowiedź jest banalnie prosta: tak naprawdę trylogia bez części, którą obecnie produkujemy, jest niepełna. Uboższa o świat, w którym Pawlak pierwszy raz się zakochał, pierwszy raz miał złamane serce, pierwszy raz walczył o swoje”.
W rolach młodych Kargula i Pawlaka pokażą się Karol Dziuba i Adam Bobik, obaj lekko po trzydziestce. Starsze pokolenie zaprezentują: Zbigniew Zamachowski, Mirosław Baka, Anna Dymna, Adam Ferency, Janusz Chabior i Wojciech Malajkat. Dymna, która w filmach Nie ma mocnych i Kochaj albo rzuć zagrała Anię Pawlakównę, tutaj gra wujenkę Ani. „Jak się urodzi Ania w Nie ma mocnych”, komentuje aktorka, „to będzie podobna do tej ciotki, i to będzie bardzo sympatyczne”.
Młodszym przypomnijmy osnowę opowieści filmowej z roku 1967. Otóż Pawlaki to repatrianci ze wsi Krużewniki na Kresach. Po wojnie ciągną na Ziemie Zachodnie. Osiedlają się w poniemieckim gospodarstwie, które przez płot sąsiaduje z przybyłymi wcześniej Kargulami, odwiecznymi wrogami Pawlaków. Ale też cieszą się, że na obcej ziemi przynajmniej wrogów będą mieć swoich. Na tę okoliczność dokonują epokowego pojednania. Ale przy ich temperamentach to tylko krótki rozejm. Dopiero następne pokolenie będzie w stanie zapomnieć o urazach z przeszłości.
Ta nieśmiertelna opowieść wydaje się mocno przyszłościowa. W Polsce nazwisko Pawlak jest dość popularne – nosi je około 65 tys. osób. Nazwisko Kargul jest rzadziej spotykane – nosi je około 2100 osób. Ale to dane przybliżone: ostatecznie ciągle rodzą się i umierają nowe Pawlaki i Kargule.
Miejmy nadzieję, że twórcy wyjdą z tych pojedynków z legendami filmowymi obronną ręką. W końcu, jak mawiają Amerykanie, każde pokolenie musi mieć swojego King Konga.
Tekst został przygotowany przez portal Dla Polonii.