Drodzy Czytelnicy pozwólcie, że się przedstawię. Oto ja, Anna, jedną nogą tkwiąca w kulturze wysokiej, drugą nogą zatopiona w naturze. Pełna zachwytów i uniesień. I zapewne – wychodząc z założenia, że pisarstwo to zajęcie na wskroś osobiste – mój pierwszy felieton powinien opiewać majestatyczne piękno norweskiej przyrody, tudzież przełomowość dramaturgii Ibsena, co spotkałoby się z uznaniem literatów i poklaskiem miłośników wędrówek pieszych. Jednak nic z tego. Ani słowa o skandynawskim naturalizmie i ani słowa o skalistych fiordach. Skąd ta niechęć do tematów oczywistych, zapytacie. Ano stąd, że jestem nieoczywista i drobiazgowa. Filozoficznie rzecz ujmując, nad dedukcję życiową przedkładam życiową analizę, unikając jednocześnie analizy myślowej na rzecz myślowej dedukcji. Aby podeprzeć się bardziej konkretnym przykładem. Jako mała dziewczynka marzyłam, że w przyszłości moje imię i nazwisko znajdzie się w encyklopedii. Czy jednak poświęcałam czas na żmudną pracę u podstaw, mającą doprowadzić mnie do tego światłego celu? Oczywiście, że nie poświęcałam. Bowiem moje marzenie potraktowałam jako aksjomat, jako coś, co po prostu się stanie i doświadczałam życia z perspektywy osoby, której nazwisko w rzeczonej encyklopedii już jest. Dlatego odnajdywałam uniesienie w rzeczach małych. Po moim niewielkim pokoju w krakowskim blokowisku pełzały winniczki i inne ślimaki o bajecznie kolorowych skorupkach. Wyławianie dżdżownic z głębokich kałuż było moją życiową misją, głaskanie włochatej gąsienicy zaspokajało moją potrzebę posiadania własnego psa, a karmienie piwnicznego szczura było przejawem kiełkującej opiekuńczości i odpowiedzialności. Właściwie w moim podejściu do rzeczywistości niewiele się zmieniło od tych dość zamierzchłych czasów. Nadal pochylam się nad najdrobniejszymi przejawami świata z tą samą ciekawością i z tym samym zachwytem. No, może niekoniecznie z tym samym, ale jest to wina nabywanej z wiekiem wiedzy. Szczury uwielbiam, ale nie te piwniczne. Gąsienice podziwiam, ale nie dotykam. Ślimaki ubóstwiam, ratuję, przenoszę, ale już ich nie hoduję w warunkach domowych. A dżdżownice? No właśnie! Teraz się wyjaśni, dlaczego ten artykuł będzie o… wędkarstwie.
Uwielbiam łowić ryby. Z dzieciństwa pamiętam kilka niepowiązanych ze sobą obrazów. Ja z plastikową wędką, wyławiająca kolorowe, równie plastikowe rybki z wanny. Ja z prawdziwą wędką, zdająca sobie sprawę, że przygotowany przez mojego tatę przypon wplątał się w gałęzie drzewa, gdy próbowałam – zgodnie ze wskazówkami – zarzucić przynętę w obiecujący rzeczny bełt. Ja wpatrzona w spławik, który drga, drga, aż w końcu zatapia się, wzbudzając palpitację serca i nadzieję na jakąś godną zdobycz…
Ale wracając do dżdżownic, do tych zachwycających pierścienic, posiadających niezwykłą umiejętność regeneracji. Nabijanie ich na haczyk sprawia mi wręcz fizyczny ból. W Polsce, w której ryb już niemalże nie ma, radziłam sobie z tym problemem wzorcowo. Po prostu zamiast dżdżownic nabijałam na haczyk białego robaka, wyobrażając sobie przy okazji te wszystkie muchy, które miały czelność przysiąść kiedykolwiek na moim krwistym steku, tudzież wpaść do mojej porannej herbaty. Uzbrojona w żądzę zemsty, nauczyłam się nabijać robaki tak, aby nic z nich nie wyciekło, i aby nie przypominały w wodzie wyblakłej galarety. Tego bowiem ryby nie lubią. Jakie ryby tego nie lubią, zapytacie. Nie lubią tego uklejki. Tak, moi drodzy Czytelnicy. Uklejki. Rybki, które nie przekraczają 10 cm długości. Zastanawiacie się może, jakie szaleństwo doprowadziło mnie do polowania na takie maleństwa. Otóż nie było to szaleństwo, lecz desperacja. Uwielbiam łowić. Ale jak nie można złowić wymiarowego szczupaka, to trzeba łowić, co się da i co można. Zatem uklejki. A tak między nami, wysmażone na chrupko uklejki smakują jak rybne chipsy. Uczta dla podniebienia. Polecam!
Mili Czytelnicy. Zapewne zaczęliście się już niecierpliwić, bowiem tematem tego artykułu miał być dorsz. I to w dodatku atlantycki. Zatem do rzeczy. Cztery lata temu, gdy moje stopy po raz pierwszy dotknęły norweskiej ziemi, nie przypuszczałam jeszcze, jakie dobra kryją się w tutejszych morzach. Moją głowę zaprzątały bardziej przyziemne problemy, takie jak znalezienie pracy, zdobycie numeru personalnego i wynajęcie mieszkania. Byłam jako ta tabula rasa – wokoło wszystko nowe i niepoznane, a tu trzeba ogarniać rzeczywistość i budować względną stabilizację bytową. Zatem z wyprawą na ryby zwlekałam. Po pierwsze nie byłam pewna, czy można ot tak sobie wybrać się nad morze i zacząć ot tak po prostu łowić. A karta wędkarska? Egzaminy, pozwolenia, przepisy, regulacje? Po drugie co i na co łowić? Znajomi Norwedzy bezwzględnie zalecali łowienie z łódki, odradzając łowienie z lądu, które traktowali jako zajęcie z góry skazane na porażkę. Ale skąd wziąć łódkę? Zatem zwlekałam, mnożąc pytania i wątpliwości. Aż w końcu, pewnego kwietniowego dnia, poczułam dogłębne zmęczenie swoją niewiedzą i nieporadnością. Zaczęłam szukać rzetelnych informacji i dość szybko dowiedziałam się, że w Norwegii na mocy allemannsretten, każdy ma prawo łowić w morzu ryby na własny użytek, zarówno z lądu, jak i z łodzi. Obowiązuje jedynie wymiar ochronny dla pewnych gatunków ryb i ogólne zasady poszanowania natury.
Wyciągnęłam zatem z szafy moją ukochaną wędkę Shimano, uzbroiłam ją w pomarańczowego twistera i, nie wymieniając żyłki, na którą w Polsce łowiłam uklejki, udałam się na Søm. Tam, na jednym z moich ulubionych nadbrzeżnych friområde, czyli specjalnie wydzielonych terenów zielonych dostępnych dla szarych obywateli naszej Matki Ziemi, zarzuciłam wędzisko i nie minęło nawet kilkanaście sekund, gdy szczytówka wędziska wygięła się w łuk. Nie przypuszczałam, że moja wędka jest w stanie przyjąć kształt półkola. Łowienie uklejek nigdy nie wpływało na jej doskonale prostą linię, a tu takie cuda! Zacięłam zdobycz i zaczęłam ciągnąć ją ostrożnie w stronę brzegu, myśląc w panice o starej żyłce, nieprzyzwyczajonej do wysiłku szczytówce i wodorostach, które groziły utratą zarówno ryby, jak i przynęty. Ale przede wszystkim myślałam o niej! O tajemniczej istocie, która właśnie walczyła o życie w czeluściach rozkołysanego morza. O mojej pierwszej rybie złowionej w Norwegii. Wiedziałam już, że ryba jest duża. Czułam jej opór, pozbawiony gwałtowności. Sprawiała wrażenie bezwładnego ciężaru, ciągnącego w stronę morskiego dna. Po krótkiej walce udało mi się wyciągnąć rybę na płyciznę i tutaj wydarzyła się tragedia. Żyłka pękła, a ryba, czyli właśnie mój najpierwszy, piękny, dorodny dorsz atlantycki, spoczęła na sałatce z zielonych wodorostów. Struchlałam…
Na szczęście kobiety w moim wieku często mają już swoich mężów. Takiego męża mam i ja. Męża ma się nie bez powodu. Mój własny mąż okazał się być nie tylko użyteczny, ale również łebski, odważny i ogarnięty. Porzucił był zabawę z naszym sześcioletnim wówczas synem i wskoczył był do wody. Uchwycił dorsza za skrzela i zgrabnym ruchem rzucił mi go do stóp. Przypominało to trochę scenę z „Nocy i dni”, w której ubrany odświętnie amant brodzi w jakimś stawie w celu obdarowania ukochanej naręczem białych lilii. Jeśli uważacie, że owe lilie to szczyt romantyczności, jesteście w błędzie. Własny, zaprzysiężony mąż składający u stóp żony bursztynowego dorsza jest o niebo romantyczniejszy! I praktyczniejszy dodatkowo.
Wracając jednak do ryby, która z mojej prywatnej własności stała się wspólnotą małżeńską, i która spoczywała nieruchomo na gładkich skałach, wbijając we mnie pytający wzrok. Czy przyszło mi przez myśl, żeby zwrócić jej wolność? Przyszło, bo dorsz był niepowtarzalnie piękny i zupełnie bezbronny. Ale jak szybko przyszło, tak jeszcze szybciej odeszło, ponieważ ja uwielbiam jeść ryby! Dodatkowo uważam, że złowienie sobie pożywienia jest czynnością jak najbardziej naturalną, sprawiedliwą i pozbawioną tego okropnego, anonimowego sadyzmu, jakim charakteryzuje się hodowla zwierząt i rzeź na skalę przemysłową. Podziękowałam zatem rybie za jej żywot, przetrawiając słuszne wyrzuty sumienia. Ujęłam solidny nóż, wbiłam go sprawnie w rybi kark i, przerywając rdzeń kręgowy, pozbawiłam to zachwycające stworzenie życia. Na kolację usmażyłam synkowi wątróbkę z dorsza, którą to synek skropił sokiem z cytryny i zjadł ze smakiem. Potem, już rodzinnie, pochłonęliśmy białe, dorszowe mięso, chwaląc rybę pod same niebiosa i wspominając jej ospałą waleczność. I choć wynajmowaliśmy wówczas małe mieszkanie na głębokim parterze, a nad naszymi głowami tupała radośnie czwórka norweskich dzieci, poczułam się niezwykle bogata. Bo luksusem, moi drodzy Czytelnicy, jest dla mnie właśnie możliwość złowienia i zjedzenia świeżej ryby, zaś wyrazem człowieczeństwa – odczuwanie zachwytu oraz wdzięczności na myśl o jej niegdysiejszym pięknie i żywotności.
Fakty i fakciki:
- Wymiar ochronny dorsza atlantyckiego na południu Norwegii wynosi 40 cm.
- Ostatnimi czasy odnotowuje się zmniejszenie populacji dorsza atlantyckiego wzdłuż południowego wybrzeża Norwegii. Spowodowało to duże restrykcje w zasadach połowu tego gatunku, łącznie z zupełnym zakazem połowu dorsza atlantyckiego w Oslofjorden. Mapę z wydzielonymi strefami ograniczonego połowu w Agder znajdziecie tu.
- W Norwegii panuje całkowity zakaz połowu na tzw. żywca, czyli żywą rybkę. I choć łowić w morzu można nieodpłatnie, każdy wędkarz zobowiązany jest zadbać o miejsce połowu i o swoją zdobycz. Śmieci pozostawione na łowisku albo ryby rzucające się na brzegu w długotrwałej agonii świadczą o skrajnym braku kultury i wrażliwości u osoby łowiącej.
- Dorsz żeruje najczęściej przy morskim dnie. Polując na dorsza atlantyckiego warto pozwolić opaść przynęcie i prowadzić ją jak najbliżej miejsca żerowania.
- Z kilku dorszowych głów można przygotować znakomity rosół rybny. Sposób przygotowania nie różni się szczególnie od przepisu na rosół tradycyjny. Różnica tkwi jedynie w przyprawach.
Rosół z dorsza uwielbia duże ilości ziela angielskiego, liścia laurowego, czosnku i chili. - Więcej informacji można znaleźć na stronie Norweskiej Agencji Środowiska