Spuchnięta kostka i jej właściciel, dzieciaki i ja, czyli rodzinka na dziesięciu nogach (ze spuchniętą kostką) wyrusza na leśny szlak prowadzący do oddalonych o kilkanaście kilometrów miejscowości. Jesteśmy umiarkowanymi realistami, postanawiamy wybrać się bliżej, do punktu widokowego.
Ruszamy.
Słońce świeci (Widzisz, nie mieli racji z prognozą pogody).
Pada deszcz (A jednak mieli).
Grad (?).
To nie problem dla dzieciaków, ubranych w wiosenne kombinezony. Największy chyba dla mnie, bo oprócz włosów nie mam niczego na głowie.
– Czy już możemy zrobić piknik? – córeczka przystaje pośrodku ścieżynki, a małe kuleczki odbijają się od jej kaptura.
– Jeszcze nie pora – spoglądam na nią, doszukując się oznak, że żartuje.
Nie dostrzegam. Jej najwidoczniej deszcz i drobny grad nie przeszkodziłby w leżeniu na kocyku. Mamy co prawda koc piknikowy izolowany od spodu folią, który sprawdzał się świetnie w wielu sytuacjach. Jednak nie jestem przekonana, że kanapki z gradem byłyby smaczne.
Poza tym tak sobie zaplanowałam, że rozłożymy się dopiero po dotarciu na miejsce.
Zaplanowałam. Postanowiłam. Mimo pokwękiwań dochodzących z różnych stron chciałam popędzić towarzystwo do celu.
I co?
Najgłośniejszy jęk dotarł z ust właściciela spuchniętej kostki.
Czy udało nam się dojść?
Nie.
Czy to problem?
Nie.
A wycieczka i bez tego była udana. Szybko wyszło słońce i znaleźliśmy idealne miejsce na piknik. Łasuchowanie na piknikach to jedna z ulubionych atrakcji naszych dzieci.
A później, gdy tak szłam niosąc w nosidle najmłodszego synka i patrzyłam na idącego przed nami męża trzymającego za ręce dzieciaki, czułam fale wszechogarniającej miłości. To momenty, które zdarzają mi się, gdy w sercu pojawia się wdzięczność, a za nią płynie nieograniczone poczucie szczęścia. Z tych uniesień raz po raz wyrywały mnie słowa córki („Już nie chcę iść”, mówiła, by po pięciu minutach dodać „Co za szczęśliwy dzień, najfajniejszy”). Synek z kolei na wycieczce był zbyt kontaktowy – za bardzo spoufalił się z kamienistą dróżką, przylegając do niej noskiem oraz z małym strumyczkiem, któremu również przyglądnął się z bliska. Najmłodszy z ogromną pasją pokonywał samodzielnie (nie)wielkie odległości, zbierając po drodze co bardziej ubłocone patyki.
I wiecie co, może i bez dzieci zaszłabym dalej. Może osiągnęłabym więcej. Ale jestem pewna, że nie umiałabym odczuwać szczęścia na widok faceta trzymającego dzieci za ręce. A poza tym wcale nie chcę być gdzieś indziej. Tylko właśnie tu.