Po czterech dniach wędrówki usłyszałem po raz pierwszy znak bliskości jakiegoś ludzkiego siedliska: ryk krowy.
– Zostań w lesie – poleciłem Berenice. – Lepiej, żeby nas razem nie widziano. Rozejrzę się, może kupię trochę mleka i chleba.
Do tej pory nasza dieta składała się z ustrzelonych przeze mnie ptaków i zajęcy. Berenice to jadło odpowiadało. Łapczywie pochłaniała krwiste mięso i surową wątrobę. Co rano częstowałem ją kubkiem mojej krwi. Mimo to była coraz bledsza. Nie udawało mi się jej namówić, aby piła więcej niż kubek dziennie.
– Przestań marudzić, Larry – powiedziała zdecydowanie. – Musisz być silny. Jeżeli się rozchorujesz z upływu krwi, to co się ze mną stanie? Widzisz, jaka jestem samolubna!
Szedłem w kierunku, z którego dobiegał ryk zwierzęcia. Jakoś rozpaczliwie brzmiał. Wkrótce zobaczyłem pierwsze zabudowania. Poza żałosnym muczeniem krowy nie słychać było żadnych odgłosów, znad strzech nie podnosił się dym. I ani żywej duszy nie było widać, jak okiem sięgnął.
Podszedłem do pierwszej chaty.
– Hej, jest tam kto? – zawołałem.
Nikt nie odpowiedział. Pchnąłem drzwi i gwałtownie się cofnąłem. Z wnętrza buchnął obrzydliwy trupi fetor.
Odnalazłem krowę. Wymiona nieszczęsnego stworzenia prawie pękały od mleka. Cóż było robić? Znalazłem jakiś cebrzyk i wydoiłem biedaczkę. Ojciec dostałby chyba apopleksji, gdyby mnie zobaczył przy tym zajęciu.
Skoro krowa przeżyła zarazę, to chyba jej mleko jest zdrowe, pomyślałem. Napiłem się. Dawno mi żaden napój tak nie smakował. Odwiązałem stworzenie od żłobu, zabrałem cebrzyk z resztą mleka i ruszyłem w kierunku lasu. Krowa szła za mną jak pies.
Po tygodniu dotarliśmy do okolic, z którymi zaraza obeszła się łagodniej. Dowiedziałem się o drogę do Montpellier. Tylko dzień drogi. Dzięki ci, Boże!
Berenika już nie mogła sama utrzymać się w siodle. Wiozłem ją przed sobą, co jakiś czas zmieniając konie. Kiedy zapadała w drzemkę, nacinałem dłoń sztyletem i wmuszałem jej do ust moją krew.
Docierając do Montpellier musieliśmy przedstawiać pożałowania godny widok. Berenika blada jak płótno, w poszarpanej i zakurzonej sukni, ja brudny i zarośnięty, w ubraniu poplamionym krwią. Konie wychudzone… a na ukoronowanie wszystkiego nasza wierna krowa.
Berenika poruszyła się w moich objęciach i otworzyła oczy.
– Gdzie jesteśmy, Larry? – szepnęła.
– Prawie u celu – odparłem. – Patrz – wskazałem na górujący nad miastem klasztor.
– To zamek twojego brata? Jaki olbrzymi – wyszeptała z podziwem.
– To nie zamek, to klasztor – wyjaśniłem. – Edgar jest zakonnikiem.
– Klasztor? – powtórzyła pytająco. – Zakonnik?
Czyżby nigdy nie zetknęła się z tymi pojęciami? Wychowywała się na odludziu…
– Klasztor to miejsce, gdzie mieszkają ludzie, którzy poświęcili życie Bogu – wytłumaczyłem.
– Aha. Kapłani. Którego z bogów?
Teraz uświadomiłem sobie, że nigdzie w pałacu Aleksandra nie widziałem krzyża. Tylko greckie posągi i freski…
– Jedynego i najwyższego Boga – powiedziałem. – On pomoże Edgarowi cię uzdrowić.
Nie odezwała się. Chyba znów zapadła w sen.
Przy klasztornej furcie zapytałem, czy zastałem brata Edgara Suffolka.
– Ojca Edgara – poprawił furtian i krytycznie nam się przyjrzał. – Tak od razu do samego ojca Edgara? Każdy myśli, że on nie potrzebuje spać ani jeść, ani choć przez chwilę odpocząć. Ciągną do niego wszelkie obieżyświaty jak muchy do miodu. Trzeba poczekać w gospodzie dla pielgrzymów.
– Ależ ja akurat mam czas, bracie Mateuszu – rozległ się wesoły głos zza pleców furtiana. – Ta młoda dama najwyraźniej potrzebuje pomocy. Proszę za mną. Poniesie pan damę? – zwrócił się do mnie. – Wygląda pan na zmęczonego, ale i tak jest pan na pewno silniejszy ode mnie. Żywym inwentarzem zajmą się stajenni, pozwól tu, Antoine, zaprowadź konie do stajni… Niech pan każe tej krowie iść za końmi, bo do celi gościnnej się nie zmieści. – Mój brat pogładził krowę po wilgotnych nozdrzach. Podpierał się lekką laską, ale mimo wyraźnego utykania ruchy miał prawie taneczne.
– Pan, jeżeli się nie mylę, pochodzi z Anglii? – spytał, prowadząc nas w stronę bocznego skrzydła klasztoru. – I to chyba z okolic Yorku? Dobrze pan mówi po francusku, ale odrobinę słychać po akcencie. Sporo lat spędziłem w tamtych stronach – przeszedł na angielski.
– Proszę nie mówić do mnie „pan” – powiedziałem. – Nazywam się Lawrence Suffolk.
Zatrzymał się.
– Lawrence?! Więc tak wygląda mały Larry!
– Normalnie wyglądam trochę bardziej cywilizowanie – odparłem.
– Zaraz się tobą zajmiemy. Ale najpierw trzeba się zaopiekować twoją towarzyszką. Powiedz mi, co wiesz o jej chorobie – rzekł, nie domagając się innych wyjaśnień.
Dwie godziny później byłem wykąpany, ogolony, czysto ubrany, z mojego ramienia została pobrana niewielka ilość krwi, moje pokaleczone dłonie były opatrzone… Siedziałem w gościnnej celi przy stoliku zastawionym świeżym pieczywem, nabiałem i owocami, a naprzeciw mnie siedział mój brat.
– Stan Bereniki jest stabilny – powiedział. – Do jutra nie będzie żadnych niespodzianek. Teraz muszę popracować w laboratorium. Posil się i śpij.
Podszedł i uściskał mnie. Bardzo przyjemnie było poczuć na ramionach jego szczupłe ręce.
– Teraz wyglądasz jak człowiek – stwierdził. – Mam dobre przeczucia, Larry. Dobranoc!
Wyszedł. Z korytarza usłyszałem jeszcze:
– Ależ, dziecko, rumianek, rumianek, nie majeranek! Majerankiem to się posypuje gęś na świętego Marcina, do wątróbki i zupy z soczewicy też pasuje, ale bratu Marcinowi masz oczy przemyć naparem z rumianku! A potem trzeba leciutko posmarować powieki oliwą, w której moczyły się listki szałwi. Albo nie, lepiej ja to sam zrobię, bo ty jeszcze szałwię pomylisz z szalejem i brat Marcin będzie miał apokaliptyczne wizje. Pomódl się do swojego patrona, Łukaszku, żebym do ciebie cierpliwości nie stracił…
Uśmiechnąłem się do siebie.
Tej nocy śniła mi się Berenika z rumieńcami na policzkach, a potem Edgar karmiący naszą krowę kwiatami rumianku.
***
Wczesnym rankiem poproszono mnie, abym przyszedł do laboratorium Edgara. Mój brat miał zaczerwienione oczy. Najwyraźniej pracował przez całą noc.
– Wygląda na to, że z Bożą pomocą będzie można ją uratować – powiedział. – Nie da się jej całkowicie uzdrowić, ale można ją wzmocnić i zapewnić jej sporo lat życia. Dużo zależy od ciebie.
– Zrobię dla niej wszystko – odparłem.
– Tego nie deklaruj, dopóki nie wiesz, na czym to „wszystko” ma polegać. Jest mocno skomplikowane, tak jak jej choroba. Dość dobrze znam się na tego rodzaju schorzeniach. Od wczesnej młodości interesowałem się kwestią chorób przenoszących się z krwią z pokolenia na pokolenie. Pewnie dlatego, że chciałem zrozumieć, dlaczego jestem takim nieudanym potomkiem znamienitego rodu. – Trochę gorzko się roześmiał.
Zmieszałem się. Nie wiedziałem, co powiedzieć, ale nie musiałam mówić.
– Latami szperałem w opisach chorób, nawet w najstarszych istniejących dokumentach – kontynuował Edgar. – Badałem genealogię pacjentów z takimi schorzeniami. Z dużą pewnością mogę stwierdzić, że na tę przypadłość, na którą cierpi Berenika, zapadają niemal bez wyjątku chłopcy. Niezmiernie rzadko zdarza się, aby jej objawy występowały u kobiety. Jest tak: ta choroba zależy przede wszystkim od krwi matki. Widzisz, każdy mężczyzna ma w sobie krew męską, pochodzącą od ojca, i krew kobiecą, którą przed narodzeniem karmi go matka. Natomiast kobiety mają dwa rodzaje krwi kobiecej: od własnej matki i matki ojca. Rozumiesz?
– Staram się nadążać – powiedziałem.
– Dobrze. Zalążki tej skłonności do gwałtownych krwawień powstają tylko w krwi kobiecej – ciągnął Edgar. – U większości kobiet ich istnienia nie da się zauważyć, bo z reguły są tylko w jednym rodzaju krwi, a ten drugi, jeśli jest zdrowy, dominuje i nie pozwała chorobie się rozwijać. Mężczyznom brak takiej ochrony, dlatego chorują, jeśli trafi do ich ciała kobieca krew ze złymi zalążkami. Już starożytni Grecy opisywali przypadki wykrwawień pod wpływem małych skaleczeń.
– W takim razie w przypadku Bereniki oboje rodzice mieli tę chorobę we krwi – powiedziałem.
– Otóż to. Szanse na taką kombinację krwi są bardzo małe, ale niekiedy się to zdarza.
– A moja krew pomaga jej zwalczać tę chorobę – powiedziałem.
– Tak, i to następny nieprawdopodobny zbieg okoliczności – zgodził się Edgar. – Ale niestety nie zwalcza choroby, tylko uzupełnia brak krwi w jej organizmie. Godzi się z jej rodzajem krwi. Dokładnie to przeanalizowałem dziś w nocy i uznałem, że mogę zaryzykować przetoczenie twojej krwi bezpośrednio do jej żył.
Bez słowa podwinąłem rękaw koszuli i wyciągnąłem rękę. Edgar przemył dokładnie moje przedramię i w zpełnie bezbolesny sposób otworzył lancetem żyłę.
– Chciałbym cię w tej sprawie zastąpić, ale nie mogę – mówił, zbierając krew do szklanego naczynia o cienutkich ściankach. – Widzisz, Larry, jesteśmy braćmi, ale tylko przyrodnimi. Moja krew bardzo różni się od twojej. Jestem, jak to się niezbyt ładnie mówi, bękartem. Twój ojciec użyczył mi nazwiska dla uratowania czci matki i własnej reputacji.
Gwałtownie drgnąłem.
– Spokojnie. Nie myśl źle o matce. Mój ojciec zginął, zanim przyszedłem na świat. A twój ojciec okazał wielkoduszność.
– Ładna mi wielkoduszność – powiedziałem, kiedy minęło mi pierwsze zaskoczenie. –Oddał cię do klasztoru jak podrzutka.
– I bardzo dobrze zrobił. W klasztorze przynajmniej na coś się przydaję. No, starczy –Edgar zręcznie zatamował upływ krwi. – Takiej ilości możesz się pozbyć bez najmniejszej szkody dla zdrowia. Napij się wina. Niedługo wrócę.
Posłusznie napiłem się wina. Trochę mi zaszumiało w głowie, ale to był bardzo miły szum. Berenika będzie żyła! Edgar jej pomoże! – myślałem radośnie.
C.d.n.
Poprzednie odcinki Mnicha z Montpellier: