Tę część dedykuję mojemu synkowi.
Ucz się i czytaj, abyś nie musiał doświadczać podobnych sytuacji na własnej skórze. Bądź twardy, zaradny i wytrwały, jeżeli już coś Ci się przydarzy.
Tata
Specjalne podziękowania dla Krzysztofa R.
Jutte Herrens.
Antyortodroma Łysego
Wspaniali młodzi ludzie. Pełni energii i pogody ducha, pomimo wszystkich trudności jakie pewnie mieli w dzieciństwie, bo przecież komuna ich nie rozpieszczała, potrafią sobie poradzić w obcym kraju. Podziwiam ich pracowitość i pomysłowość, umiejętność wyjścia z każdej niemal sytuacji. Mam nadzieję, że im się wreszcie uda nowe życie. Byle tylko ten szubrawca im nie bruździł, bo zdolny jest do wszystkiego. Będę miał na nich oko.
Piątkowa impreza była bardzo udana i trwała do późna. Opowiadaliśmy sobie anegdotki i historie z życia. Słuchając opowieści kolegów doszedłem do wniosku, że nie tylko ja miałem niezłe przejścia. Najbardziej utkwiła mi w pamięci historia Tomka.
Ortodroma to najkrótsza, możliwa droga z wybranego punktu na mapie do określonego celu.
Drogę Łysego, z Poznania do Kristiansand, należałoby nazwać Antyortodromą! Bo ta była chyba najdłuższa z możliwych.
Posłuchajcie…
Łysy trafił do Kristiansand po tym jak stracił posadę w poznańskim Sanepidzie. Ale nie od razu. Został wyrzucony z pracy za korupcję… swoich przełożonych. Odkrył lokalny układ łapówkarski, polegający na przymykaniu oka na higienę w restauracjach, w zamian za kasę i darmowe obiadki dla urzędników. Nie chciał w to wejść i jego szefowie zaczęli mu utrudniać życie, aż wreszcie wywalili go z pracy. Łysy sprawę ostatecznie wygrał, ale dostał tak zwany „wilczy bilet” i nikt nie chciał go więcej nigdzie zatrudnić na państwowej posadzie. Działo się to w latach dziewięćdziesiątych w Polsce. Sytuacja była bardzo niestabilna politycznie, a co za tym często idzie, również ekonomicznie.
Doskonale taki stan rzeczy opisują słowa piosenki zespołu Dezerter, która towarzyszyła Tomkowi w drodze do krainy łosi.
Dla zysku, wszystko dla zysku.
Politycy rządzą a armie się zbroją.
Dla zysku wszystko dla zysku.
Cały ten porządek jest dla zysku.
A Ty jesteś potrzebny tylko do pracy,
aby im pomagać utrzymać się przy władzy.
Cały ten porządek, do tego się sprowadza,
że władza daje kasę a kasa to władza!
I tak Łysy, będąc fanem Dezertera i ambitnym młodzieńcem, imał się różnych zajęć. Najpierw otworzył stoisko z tureckimi swetrami na poznańskim Bazarze Jeżyckim. W krótkim czasie dopadły go dwie zdawałoby się konkurujące ze sobą mafie. Pierwsi pojawili się mutanci w kreszowych dresach z łańcuchami na olbrzymich karkach i zaproponowali „ochronę” za drobną opłatą. Łysy się nie zgodził i wierząc jeszcze, pomimo własnych doświadczeń, w instytucje państwowe, zgłosił sprawę dzielnicowemu. Policjant bardzo się przejął i obiecał szybką interwencję.
I rzeczywiście ta nastąpiła. Nastąpiła Łysemu na odcisk… raptownie zaczęły się ciągłe kontrole skarbówki i straży miejskiej. Czepiali się dosłownie o wszystko i oczywiście często bezsensownie, byle tylko utrudnić prowadzenie interesu. W końcu Łysy poświęcał więcej czasu na wypełnianie papierów, liczenie i okazywanie dokumentów niż na handel swetrami, a te, trzeba przyznać, w tamtych czasach szły jak świeże bułeczki. Piękne były te sweterki. Przyciągały modnym fasonem, różnokolorowymi figurami geometrycznymi i wzorzystymi symbolami oraz motywami zwierzęcymi. Zwłaszcza taki jeden ciemnozielony, z różowym skorpionem z przodu oprawionym w szare trójkąty, sprzedawał się wyśmienicie. Co z tego, kiedy interes upadł szybko i biedny bankrut dorabiał na różnych budowach, gdzie z czasem nauczył się trochę tego fachu.
Jeździł też jako kierowca taksówki, układał towary w magazynie hurtowni zniczy, ale nigdzie nie mógł zagrzać miejsca. Pewnego dnia, jadąc taksówką, starym sprowadzanym z Niemiec Mercedesem, wiózł klienta na skwerek przy komendzie dzielnicowej. Odbywał się tam jakiś festyn. Łysy aż oczy przetarł ze zdumienia. Dzielnicowy, uśmiechnięty od ucha do ucha, odbierał oficjalnie kluczyki do nowego policyjnego Passata z rąk jakiegoś biznesmena. W tamtych czasach była to dość częsta praktyka, że jakiś lokalny dorobkiewicz robił takie darowizny na rzecz policji czy straży pożarnej. Uwagę Łysego przykuło jednak co innego. Obstawę tego biznesmena stanowiły te same mutanty, które przyszły do niego po haracz, tylko tym razem zamiast dresów miały na sobie za ciasne garnitury. Jak na ironię, ze starego radia w starej taksówce zabrzmiał stary refren, starej piosenki, głoszący starą prawdę:
Cały ten porządek do tego się sprowadza, że władza daje kasę a kasa to władza…
I Łysy w tej chwili też poczuł się staro, bardzo staro. Gdyby je miał w tak młodym wieku, to pewnie przybyłoby mu siwych włosów na głowie. Wkrótce po tej sytuacji dowiedział się, że jego stoisko na Bazarze Jeżyckim przejęła żona dzielnicowego, która sprzedawała takie same tureckie swetry. To przepełniło czarę goryczy i dało Łysemu motywację do zmian. Sprzedał wszystko co miał, ściął długie wtedy włosy, zapuścił brodę, bo postanowił wyjechać do Szwecji i zostać wikingiem, czyli zająć się grabieniem. Grabić miał głównie ogródki bogatych Szwedów, ale zawsze to bardziej pożyteczne i opłacalne niż walka z urzędniczą, postpeerelowską mafią. Miał tam ciotkę, która obiecała mu pomoc na miejscu.
Spakował się, wsiadł na prom w Świnoujściu i wylądował w Ystad.
Ciotka załatwiła mu pracę w stadninie koni arabskich w Kongsbakka, małej wiosce pod Geteborgiem. Robota była ciężka i mało przyjemna, ale za to miała ogromną zaletę, którą była regularna wypłata w szwedzkich koronach. Cóż za różnica w stosunku do zarabianych wcześniej pieniędzy w Polsce! W godzinę miał więcej niż przez cały dzień jeżdżenia taksówką po poznańskich ulicach.
W Kongsbakka poznał Polaka imieniem Sławek, typowego cwaniaczka z Warszawki, ale wydawał się sympatyczny i uczciwy. Był wcześniej w norweskim Oslo i namawiał Łysego na wyjazd do sąsiedniego kraju. Wreszcie Łysy się zgodził pod wpływem opowieści i przedstawianych mu perspektyw lepszego zarobku i lepszej pracy, bo jednak wywożenie końskiego łajna, nawet arabskiego, nie było szczytem marzeń.
Pojechali więc do słynnej miejscówki Liertoppen, znajdującej się pomiędzy Drammen a Oslo, gdzie jak słyszał Sławek, praca szuka człowieka.
I rzeczywiście szukała… Na wielkim parkingu, pomiędzy centrum handlowym a jeziorem, można było w sezonie letnim obserwować zjawisko, które przypominało zjazd rzadko spotykanych w Norwegii samochodów. Łady, Fiaty 125p, Polonezy, jugosłowiańskie Zastawy i tak zwane ironicznie „campery”, czyli Żuki i Nysy zajmowały większość placu. Koczowali w nich tygodniami pracownicy najemni z Polski.
Co jakiś czas podjeżdżał Norweg zainteresowany tanią siłą roboczą i rozpoczynały się negocjacje, aby po ich zakończeniu, zwycięzcy tej swoistej licytacji, mogli podążyć za swoim pracodawcą i zarobić parę koron.
Po kilku dniach oczekiwania także Łysy i Sławek dobili targu ze Svenem, który zatrudnił ich do budowy jakiejś szopy czy obory na swojej farmie. Pracowali od rana do wieczora, aby po kilkunastu godzinach opłukać się pod ogrodowym wężem, ale po cichu, aby nie przeszkadzać zwierzętom jak nakazywał Sven, i kładli się spać w namiocie rozstawionym w rozwalającym się budynku gospodarczym.
Po tygodniu wszystko było gotowe, nowa obora lśniła czerwienią i przyszedł czas rozliczenia ze Svenem, który był bardzo zadowolony z wykonanej roboty, aczkolwiek mniej z ceny którą musiał zapłacić. Kręcił nosem, że to poszło za szybko i wychodzi na to, że stawka godzinowa po przeliczeniu jest prawie „norweska”.
Dla zysku wszystko dla zysku!
Chłopaki protestowali, bo przecież wszystko było z góry ustalone. W końcu Sven powiedział, że zapłaci im połowę. Nie wiedział biedny o tym, że zadziera z potomkami powstańców wielkopolskich i warszawskich. Sławek podszedł do nowej obory, wziął stojące obok wiadro z jakimś zużytym olejem do traktora i „zaproponował” Svenowi olejowanie świeżo malowanych ścian gratis.
Takim argumentom Sven nie chciał się opierać i wypłacił wszystko.
Imali się później różnych zajęć, z większym lub mniejszym powodzeniem, i tak mijały kolejne tygodnie aż do zakończenia sezonu.
Łysy każdego roku przyjeżdżał na kilka miesięcy do Norwegii, aby zimową porą wracać do swojej taksówki w Poznaniu. Na jednym z takich wyjazdów poznał Waldka, który miał nagraną legalną i stałą pracę w Kristiansand u Kristiana, i zaproponował ją także Tomkowi.
Antyortodroma Łysego zakończyła się, dotarł wreszcie do celu.
– Waldek, twój rosół smakuje jak jakiś nektar – Piotrek w zachwycie wzniósł oczy ku niebu.
– Gdyby nie ty, byłoby już po nas, dawno nie miałem takiego kaca.
– Twoje rosołowe lekarstwo koi mą duszę – wtórował Łysy.
– Postawię Ci za to pomnik – dodałem.
Waldek się tylko uśmiechnął, słysząc tę lawinę komplementów pod swoim adresem i dalej wcinał przepyszną zupę własnej produkcji, o którą prosiliśmy go od rana.
– Trzeba się ruszyć odrobinkie – powiedział wreszcie i wstał od stołu.
Wziął wędkę i pomaszerował nad pobliskie jezioro, aby upolować pstrąga na kolacje.
Łysy poszedł spać, bo swoje odespać trzeba, i jak to określił:
– Nadal mam w ustach smak jakbym połknął mokrego owczarka niemieckiego i tylko sen może go przetrawić.
– Jedziemy do miasta połazić? – zapytał mnie Piotrek.
– No jasne – odparłem uradowany – daj mi chwilę, zrobię się na bóstwo.
– Chyba na ubóstwo.
– Sam się odsztafirowałeś jak stróż w Boże Ciało.
– No to pasujemy do siebie.
– O tak, mój ty misiu na sterydach.
– Nie gwiazdorz, przypadkowa rola statysty w jednym odcinku serialu nie robi z ciebie od razu Bogusia Lindy.
Przekomarzając się jak to bywa w męskim gronie po „wylewnej” nocy, gdy człowiek jest zajechany jak pięty Mojżesza po przejściu pustyni, i tylko głupoty przychodzą do obolałych głów, szykowaliśmy się na podbój miasta. Wsiedliśmy w autobus i dojechaliśmy do centrum Kristiansand.
Podoba mi się, choć spodziewałem się czegoś bardziej norweskiego, skał i domków na nich zawieszonych, wąskich uliczek z zaułkami, kanałów przecinających miasto w niespodziewanych miejscach. Tymczasem Kristiansand jest w większości położone na dość płaskim terenie. Niskie, raczej mało zdobione ciągi kamienic, przetykane budynkami typu „komunistyczny kloc polski”, których nie powstydziłby się Edward Gierek i ulice przecinające się pod kątem prostym.
– Tak niby ładnie, a jednak dosyć nudno tutaj – zagaiłem rozmowę.
– No, Kvadraturen nie powala na kolana, ale jest tu kilka fajnych miejsc, zapraszam na kawę na Fiske Brygga.
Odrestaurowane budynki portowe przerobione na knajpki, rzeźba kupca naturalnych rozmiarów, wciągającego jakieś beczki przy pomocy żurawia, mosty łączące miasto z wyspą Oderøya i sklep rybny pełen akwariów z homarami i krabami, tworzyły piękny klimat.
– Masz rację, bardzo urokliwie i tak właśnie wyobrażałem sobie norweskie miasteczko – powiedziałem gdy siedzieliśmy już w ogródku jednej z restauracji – a są tu jakieś muzea?
– Byłem w muzeum sztuki, ale szału nie ma. Pejzaże i statki na wzburzonym morzu, a do tego jakieś nowoczesne instalacje artystyczne, których nie rozumiem.
– Co się dziwisz? To Norwegia, w Polsce maluje się głównie pola i powstańców na koniach, malujesz głównie to, co cię otacza. Ale wiesz co Piotrek, ty byłeś zawodowym żołnierzem i interesujesz się bronią, prawda?
– No tak, a co?
– A to, że widziałem po drodze muzeum broni, tak mi się zdaje.
– Oooo – oczy Piotrka zabłysły – Idziemy!
Patrzymy na duży, czerwony budynek z białym szyldem otoczonym jakimiś zielonymi ornamentami i napisem „Moské” pośrodku.
– I gdzie tu muzeum broni? – Piotrek wyraźnie był zdezorientowany.
– No z tego co wiem, to w języku norweskim „o” czyta się jak nasze „u” więc chodzi o muske czyli muszkiet. Na jednym z wentylatorów na budowie jest napis „torbå”, który czyta się „turbo”.
– Racja, a ten taki przecinek nad „e” to pewnie jakiś francuski akcent, wchodzimy.
W holu stoją wszędzie buty i sandały poukładane w równe rzędy. Nie widać kasy biletowej ani żadnej zabytkowej broni. Wszędzie tylko jakieś ornamenty wymalowane na ścianach.
– Może mają mało eksponatów i nadrabiają rysunkami, bo przecież broń kiedyś była bogato inkrustowana? – mówi Piotrek z miną znawcy.
– Pewnie tak – udając, że wiem o co mu chodzi, przytakuję – jak nie ma biletów to pewnie wstęp wolny.
Pchnąłem wielkie drzwi i weszliśmy do wielkiej sali. Na zielonym dywanie w równych odstępach leżało kilkanaście średniej wielkości głazów. Szare, czarne, brązowe i białe.
– Co to ma być? – zdziwił się Piotrek.
– Pojęcia nie mam.
Odpowiedź przyszła już po kilku sekundach.
Głazy, jak na komendę, uniosły się lekko i pokazały się wzniesione dłonie i czarne czupryny przykryte okrągłymi czapeczkami. Zabrzmiał donośny śpiew w nieznanym i twardo brzmiącym języku.
– Hallaaa! Szheferrr All khani! Hallaaa! Allahu Akbar!
– To meczet!! – powiedzieliśmy to jednocześnie – spadamy!
Kolesie w burnusach wstali gwałtownie i zaczęli coś krzyczeć i machać rękoma, zbliżając się do nas, co przyspieszyło nasz odwrót.
Biegniemy ulicą w stronę morza a za nami, opóźniona zakładaniem butów, grupka czarnobrodych i wściekłych facetów w powiewających na wietrze szatach.
– Kopie miały do sześciu metrów długości! – krzyknął Piotrek dysząc.
– Co?
– Skrzydła wcale nie były takie duże, i jeżeli już to montowane u siodła, a nie na plecach!
– Oszalałeś, co mam zrobić z tą wiedzą? Gonią nas.
– Pamiętasz bitwę pod Wiedniem z historii? Staram się przypomnieć w jaki sposób Sobieski wygrał tam z bisurmanem!
– Nawet nie mamy koni, a co dopiero skrzydeł, Boże o czym my gadamy? Zaraz nas dorwą. Już mi tchu brakuje.
– Przydałby się rapier – Piotrek bredził dalej.
– Rapier? Chyba raczej rower!
– No to muszkiet! Albo lepiej nie…
– Teraz pomóc nam może tylko opatrzność Boża, jakiś jego wysłannik – krzyknąłem i poczułem uderzenie tak silne, że zrobiło mi się ciemno przed oczami.
W Niebie jest błękit… Unoszą się tam prześliczne Anioły… One pachną przecudnie… mają wypieki na twarzy… szepcą coś czule…
– Turczyn odparty – powiedział basem Anioł, głos nie pasował jednak do jego oblicza i to sprawiło, że odzyskałem przytomność.
Nade mną pochylała się Alene! A obok siedział Piotr, ciężko dysząc.
– Co się stało?
– Prawie wpadłeś na uprawiającą jogging Alene, ale zdążyła uskoczyć, a ty przywaliłeś w latarnię stojącą na rogu ulicy.
Nasza wybawicielka pogadała chwilę z imamem miejscowego meczetu i chłopaki sobie poszli. Weszliśmy tam w butach i to ich oburzyło.
– Thank you Alene – wyszeptałem.
– No problem – uśmiechnęła się przecudnie i widząc, że ze mną już wszystko Ok, pobiegła dalej.
– Dość wrażeń na dzisiaj, wracamy do domu.
Usłyszałem słowa Piotra jak przez mgłę, bo cały skupiony byłem na umykającym Aniele, odzianym w sportowe legginsy.
Ta wczorajsza kontrola to pewnie jego sprawka. Nie mogę ostrzec ich przed nim, bo przecież nie mam żadnych dowodów. Wyszedłbym na durnia.
Tyle, że ten bandyta bez sumienia, jest zdolny do wszystkiego i ma ogromne możliwości. Trudno, zrobię co w mojej mocy, aby ukrócić jego działalność i pomieszać mu szyki. Stary już jestem, ale chyba dam radę.
Przeczytaj również:
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 1
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 2
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 3
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 4
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 5
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 6
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 7
Szczepan w kranie lodu. Odcinek 8
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 9
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 10
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 11