Obudziłem się w miękkim, wygodnym łóżku. Pokój był jasny, niczym nie przypominał wczorajszej scenerii. Uznałbym miniony wieczór za sen, gdyby nie lekki ból w lewej dłoni, tej, którą skaleczyłem przy nieudolnych zmaganiach z homarem. Podniosłem rękę. Nie była owinięta zakrwawioną serwetką, ale cieniutkim bandażem. Rozejrzałem się. Stolik przy łóżku był zastawiony kolorowymi smakołykami. Nie miałem na nie ochoty. Na szczęście stała wśród nich karafka z wodą.
Wypiłem szklankę wody, potem drugą. Trochę lepiej się poczułem, ale szum w uszach nie ustawał. Może świeże powietrze mi pomoże, pomyślałem z nadzieją. Ubrałem się. Jeżeli widok z okna mnie nie mylił, wyjście do ogrodu było tuż pod moim oknem.
Wyszedłem. Mobilizowałem wszystkie siły, żeby się nie zataczać.
– Ty jesteś obcy – odezwał się za moimi plecami cienki, dziecinny głosik. – Widziałeś Arsinoe?
Odwróciłem się. Stał przede mną mały, może siedmioletni chłopczyk. Rysy miał śliczne jak grecki posążek, ale cerę przeraźliwie bladą. Wokół mizernej twarzyczki wiły się ciemnoblond loki przywodzące na myśl kędzierzawe kwiaty hiacyntów. Piwne oczy otoczone były błękitnawymi sińcami.
– Nie należy przeszkadzać gościom, paniczu – odezwał się łagodnie, ale stanowczo siwowłosy służący, zanim zdążyłem odpowiedzieć na pytanie malca. Wziął dziecko za rękę i poprowadził w kierunku pałacu. Chłopczyk szedł posłusznie. Poruszał się nie jak siedmiolatek, ale jak zmęczony życiem stary człowiek. Biedne dziecko, pomyślałem. Najwyraźniej cierpi na jakąś ciężką chorobę. Ojciec prawdopodobnie ukrywa go przed ludźmi, tak jak moi rodzice ukrywali Edgara.
Zawróciłem i poszedłem w stronę wschodniego skrzydła zamku. Jedno z okien na parterze było uchylone.
– Nie chcę!!! – rozległ się z wnętrza komnaty kobiecy krzyk. – Zostawcie mnie w spokoju, nie chcę!
Przyśpieszyłem kroku. Może to ta tajemnicza Arsinoe, zastanawiałem się. Rycerz nie może pozostać obojętny na wołanie uciśnionej damy!
– Panienko, niechże panienka będzie rozsądna – perswadował inny kobiecy głos. – Trzeba wypić, medyk kazał. Najlepiej zamknąć oczy, zatkać nosek… No i już po wszystkim!
Cicho roześmiałem się do siebie. Ja pędzę ratować dziewicę z opresji, a okazuje się, że rozkapryszona panna odmawia wypicia jakiejś niesmacznej mikstury! Ciekawe, kim ona jest, rozważałem. Głos brzmiał młodo, ale na pewno nie był głosem małej dziewczynki. Chyba niemożliwe, żeby była to córka Aleksandra. On nie wyglądał nawet na trzydzieści lat…
– Pan prosi na drugie śniadanie. – Młody paź wyrósł przede mną jak spod ziemi.
Może rzeczywiście należałoby się posilić, pomyślałem. Byle nie pod tym freskiem z ucztą Tantala. Na szczęście gospodarz chyba odgadł moje życzenie. Stół zastawiony był w obrośniętej bluszczem altanie.
– Dziś zrezygnuję z wina – powiedziałem. – Wczoraj przebrałem miarę i bardzo mi za to wstyd. Nie znałem mocy tutejszych trunków.
– To nie był skutek wina – uśmiechnął się Aleksander. – Klimat tego płaskowyżu jest dość szczególny, przybysze z równin cierpią przez pierwsze dni na osłabienie i zawroty głowy. To minie. Niech pan jednak skosztuje wina, to bardzo lekki gatunek. Doskonale wpływa na krew.
Miał rację. Już po paru łykach dużo lepiej się poczułem.
– Podczas przechadzki po ogrodzie natknąłem się na ślicznego małego chłopca – powiedziałem. Chciałem, aby mój gospodarz zrozumiał, że nie powinien wstydzić się chorowitego dziecka. – To pański syn?
– Więc Hiacynt wyszedł dziś do ogrodu? To świetnie.
Hiacynt… Ach, tak… Aleksander wczoraj wspomniał o tym micie. Teraz mi się przypomniała ta grecka opowieść. To było imię pięknego greckiego młodzieńca, ulubieńca Apollina. Zabił go bóg wiatru Zefir, z zazdrości skierował na niego dysk ciśnięty w zabawie przez Apollina… a z jego krwi wyrosły kwiaty, nazwane hiacyntami.
– Biedak długo chorował… – przebił się przez moje rozmyślania głos Aleksandra. – Nie, to nie mój syn. Daleki krewny, sierota. Wziąłem go na wychowanie. Mieszka tu też moja pasierbica.
– Arsinoe? – spytałem.
– Widzę, że Hiacynt zdążył wdać się z panem w pogawędkę. Arsinoe to jego wymyślona towarzyszka zabaw. Chłopiec ma bujną fantazję, u siedmiolatka to normalne. Moja pasierbica ma na imię Berenika. Może dotrzyma nam towarzystwa przy obiedzie, ale nie jestem pewien. Jest w trudnym wieku, często zdarzają się jej napady złego humoru. Cóż, to też normalne u szesnastolatki.
– Trochę mnie dziwi, że ma pan prawie dorosłą pasierbicę – zauważyłem.
– Moja zmarła małżonka była ode mnie sporo starsza – odparł. – Opinia publiczna głosi, że wżeniłem się w jej majątek, i ma całkowitą słuszność. – Roześmiał się.
Popatrzyłem na niego z sympatią. Przynajmniej nie był hipokrytą.
– Dużo raźniej pan wygląda – stwierdził Aleksander. – Może miałby pan ochotę dotrzymać mi towarzystwa na polowaniu? Chciałbym pochwalić się przed panem moimi wyżłami, znakomicie aportują.
To było przemiłe popołudnie. Tym razem moje strzały niezawodnie trafiały do celu, świszcząc w kryształowo czystym jesiennym powietrzu. W jeziorze przeglądało się bezchmurne niebo i płomienne korony drzew.
A wieczorem poznałem Berenikę.
Nie będę opisywał jej twarzy. Nie będę szukał przymiotników na określenie jej oczu i postaci. Może wcale nie była piękna? Piękno jakoby mieszka w oczach patrzącego.
Nietrudno się domyślić, że przydarzyło mi się to, co do tej pory uważałem za godny pogardliwego śmiechu wymysł trubadurów, czyli zakochanie od pierwszego wejrzenia. Pod jednym względem nie odpowiadałem jednak stereotypowi zakochanego młodzieńca. Miłość jakoby spędza sen z powiek, a ja natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki zapadłem w gęstą mgłę.
Brzmiały w niej stłumione dźwięki harf, lutni i cymbałów. Potem wynurzyła się z niej głowa olbrzymiego, czarnego byka, uwieńczona zielenią i kwiatami. Obok stanął Aleksander w powiewnym, purpurowym płaszczu. Wyciągnął krótki, lśniący miecz. Z gardła zwierzęcia buchnął strumień krwi. Upadło na kolana i ciężko przewróciło się na bok. Z kłębów mgły teraz wyłoniła się Berenika. Prowadziła za rękę małego Hiacynta. Na głowie miał wianek z kwiatów nazwanych jego imieniem. Aleksander ujął rękę chłopca. Podniósł miecz…
Obudził mnie własny krzyk.
Jak dobrze, że to był tylko sen, myślałem. Wstałem i podszedłem do uchylonego okna, żeby trochę ochłonąć.
Ogrodową ścieżką szło spiesznym krokiem dwóch mężczyzn w liberii. Nieśli między sobą nosze, na których leżał niewielki, podłużny kształt przykryty prześcieradłem. Na chwilę zrobiło mi się ciemno przed oczami. Kiedy drugi raz spojrzałem na ścieżkę, nikogo na niej nie było. Kładły się na nią tylko chybotliwe cienie gałęzi. Przetarłem oczy. Gra wyobraźni, spowodowana tym okropnym koszmarem, pomyślałem. Wbrew rozsądkowi sięgnąłem po karafkę z winem. Wypiłem pełen kubek i wróciłem do łóżka.
Teraz z mgły wynurzyły się pokraczne, skrzydlate stwory, jakby gigantyczne moskity o szarosrebrnych skrzydłach i złotych, ostrych ssawkach. Muskały mi wstrętnymi, błoniastymi skrzydłami twarz i piersi. Nie mogłem ich odpędzić, byłem jak skrępowany sznurami. Krzyczeć też nie mogłem. Jeden z ohydnych owadów przysiadł na moim ramieniu i zanurzył w nie ssawkę. Przez chwilę czułem ostry ból, a potem wszystko się rozwiało.
***
Kiepsko się czułem po tych koszmarach. Do wstania z łóżka zmobilizowała mnie tylko nadzieja na spotkanie z Bereniką. Ubierając się zauważyłem małą czerwoną plamkę na zgięciu ramienia. Właśnie w to miejsce uciął mnie moskit ze snu. Widać miał odpowiednika w rzeczywistości.
Wyszedłem do ogrodu.
– Lawrence! – usłyszałem cichy szept z krzewów okalających drzwi.
– Panna Berenika? – spytałem.
– Nie zatrzymuj się. Idź klonową aleją aż pod mur. Zaraz tam przyjdę – odszepnęła.
Hm… panna jest bardziej przedsiębiorcza, niż sądziłem, pomyślałem z pewną rozterką. Byłem zaciekawiony, ale i odrobinę rozczarowany tym, że moja wybranka tak szybko ujęła sprawy w swoje ręce. Wolałbym, żeby przedmiot moich uczuć nie był tak łatwy do zdobycia…
Wszedłem między krwawe bukiety klonów.
Po paru chwilach zaszeleściły liście na ścieżce. Berenika stała przede mną, lekko zarumieniona. Wyglądała jeszcze ładniej niż poprzedniego wieczoru.
– Wyjedź stąd. Zaraz. I zabierz mnie ze sobą – wypaliła bez żadnych wstępów.
Trudno o bardziej kuszącą propozycję dla zadurzonego młodzieńca, jednak rzeczy toczyły się trochę za prędko.
– Panno Bereniko – odparłem z ukłonem – w pani towarzystwie wybrałbym się nawet na koniec świata, ale nie mogę tego zrobić bez zezwolenia pani ojczyma.
– Nic nie rozumiesz – mówiła gorączkowym szeptem. – Teraz jest okazja, pojechał na plantację, nie wróci przed wieczorem. Uciekajmy, póki jeszcze cię nie trzyma pod kluczem.
Panienka jest co najmniej niezrównoważona, pomyślałem z żalem.
– Proszę mi wybaczyć – odrzekłem – ale nikt tu nikogo nie trzyma i na pewno nie ma zamiaru trzymać w zamknięciu. Pani ojczym przyjął mnie z niesłychaną uprzejmością. Nie odniosłem wrażenia, że jest okrutnikiem, który gnębi pasierbicę i więzi ją w wieży. Czy mógłbym odpłacić mu za gościnność wykradając panią potajemnie? Tak nie postępuje człowiek honoru.
– Nie na wiele ci się ten honor zda – powiedziała ze złością. Chwyciła mnie za rękę. – Co to jest? – Wskazała na prawie zagojoną rankę na grzbiecie mojej dłoni, tę po niefortunnej przygodzie z homarem.
Dziewczyna chyba była niespełna rozumu. Szkoda. Taka była śliczna…
– Skaleczyłem się przy jedzeniu – wyjaśniłem.
Bezceremonialnie podwinęła rękaw mojej koszuli, potem drugi.
– A to? – wskazała na ślad po ukąszeniu komara.
– Musiał mnie w nocy uciąć jakiś owad – powiedziałem.
– Tak! – Zaśmiała się jakoś nieładnie. – Teraz rozumiem, dlaczego mi powiedzieli, że Aleksander zabrał Hiacynta ze sobą na plantację. Hiacynt już nie wróci.
Przypomniała mi się nocna scena na ogrodowej ścieżce. Wpatrzyłem się w oczy Bereniki. Nie, ona nie jest szalona, pomyślałem nagle.
– Panno Bereniko – zacząłem – proszę mi wytłumaczyć, co się dzieje. Co się stało z tym chłopcem? Czy pani zagraża jakieś niebezpieczeństwo? Nie pozwolę, żeby ktoś panią skrzywdził!
– Mnie nikt krzywdy nie robi – powiedziała. – Aleksander jest dla mnie bardzo dobry, za dobry. I dlatego giną przeze mnie ludzie. Ostatnio… te biedne dzieci. Najpierw mała Arsinoe, siostrzyczka Hiacynta… a teraz on. Ty będziesz następny, jeżeli mnie nie posłuchasz. Ja… mam złą krew, rozumiesz? Nie krzepnie jak u normalnych ludzi. Płynie strumieniem przy najmniejszym zadraśnięciu. Kiedy byłam młodsza, dawano mi krew zwierząt i surową wątrobę, ale od paru lat to nie wystarcza. Odkąd zostałam kobietą, rozumiesz… tracę za dużo krwi. Zwierzęca już mi nie pomaga. Muszę pić ludzką krew, żeby żyć. I nie każdy rodzaj krwi jest właściwy. Aleksander… próbował dawać mi swoją, ale szkodziła mi. Wymiotowałam i robiłam się jeszcze słabsza. Pewien medyk… aż z Bizancjum… zbadał mnie i powiedział, że pomaga mi tylko krew bardzo nielicznych rodów. Prawie wszystkie są arystokratyczne, z korzeniami w Bizancjum. Aleksander… tych ludzi tu zwabia. Karmi mnie ich krwią. Próbował to przede mną ukrywać, ale tego nie sposób ukryć. Ja… ja tego nie chcę, ale gdybym nie piła, to wlewaliby mi siłą krew do gardła. Zresztą… mimo, że nie chcę, to jest mi tak potrzebna, że… nie mogę się powstrzymać!
Rozpłakała się.
Nie wiedziałem, jak postępować z płaczącymi kobietami. Niezgrabnie pogładziłem ją po głowie.
– To brzmi jak straszna baśń – powiedziałem.
– To nie baśń. – Otarła oczy. – Dziś rano piłam twoją krew. Bardzo mi dobrze zrobiła. Nawet mam rumieńce, prawda? Ale ja nie chcę! Nie chcę, żebyś umarł! Nie chcę, żeby ktokolwiek więcej umarł! – Rzuciła mi się na szyję. – Zabierz mnie stąd, błagam cię! Zabierz mnie do twojego brata! Mówiłeś, że radzi sobie z przypadkami, które wszyscy inni medycy uważają za beznadziejne!
– Wyjedziemy – obiecałem. – Ale nie trzeba tego robić potajemnie. Porozmawiam z Aleksandrem. Razem zabierzemy panią do mojego brata. Pojedziemy, kiedy tylko ustanie zaraza na Południu.
– Wierzysz w tę zarazę? – prychnęła. – I mów mi po imieniu. Nawet nie myśl o rozmowie z Aleksandrem. Jeżeli się zorientuje, że wiesz o wszystkim… to nie będzie szansy na ucieczkę.
– Czy pani… czy ty jednak trochę nie przesadzasz, Bereniko? – spytałem. – On naprawdę nie wygląda na barbarzyńcę. Może te dzieci, Hiacynt i Arsinoe, wcale nie umarły? Może twój ojczym tylko przez jakiś czas korzystał z ich krwi jako lekarstwa dla ciebie i zwrócił malców rodzicom, ponieważ ja się napatoczyłem? Mój ród rzeczywiście ma bizantyjskie korzenie. Jestem silny i trochę puszczania krwi mi nie zaszkodzi, może nawet dobrze mi zrobi – Spróbowałem się roześmiać. – Mówisz, że Aleksander zwabia tu ludzi. Mnie nikt nie zwabił, zabłąkałem się w lesie i przypadkiem natrafiłem na waszego służącego.
Pokręciła głową.
– Tu nie ma przypadków. A co do dzieci… Widziałam, jak umierała Arsinoe – ukryła głowę na moim ramieniu. – Drugi raz takiego widoku nie przeżyję. Słuchaj! – Nagle zamigotało mi w oczach ostrze małego sztyletu. – Jeżeli nie chcesz mnie stąd zabrać, to podetnę sobie żyły. Wtedy już nic i nikt mnie nie uratuje.
Wyrwałem jej sztylet.
– Dobrze – powiedziałem. – Ryzykuję honor, bo nie będę ryzykował twojego życia. Ale nie wiem, czy wydostanę się stąd bez przewodnika.
– To proste – uśmiechnęła się. – Wystarczy jechać na południe. Musimy trzymać się z dala od głównych szlaków. Wybierzemy się na konną przejażdżkę. Nikt nas nie będzie szukać przed zachodem słońca. Na początek pojedziemy w dół strumienia, na wypadek, gdyby szukali nas z psami. Stracą trop. Biegnę się przebrać, a ty każ osiodłać konie! – Ucałowała mnie w policzek i odbiegła.
Czułem się jak w szalonym śnie.
C.d.n.
Odcinek pierwszy opowiadania znajdziesz tu: Mnich z Montpellier. Odcinek 1. Biały jeleń i uczta Tantala
Zdjęcie główne: Pixabay.com