Edgar dolał przyjacielowi wina.
– Nasze zdrowie – rzekł i trącił się kubkiem z Ianem. – Prosiłeś mnie o lekarstwo, a sam je dostarczyłeś sobie i mnie.
– Trochę mi lepiej – przyznał hrabia Sleighstone. – Teraz ty coś mi opowiedz.
– Winien ci jestem rewanż – zgodził się Egdar – ale to, co mi się teraz przypomniało, nie jest wesołe. Jest tylko… dziwne i niezupełnie zrozumiałe.
– Może wspólnie coś zrozumiemy? – Zachęcił Ian.
***
– Uważaj na damę, klecho – rzekł Richard przesuwając swojego gońca.
Nagle rozległy się z dziedzińca dźwięki surm bojowych.
– Niech to licho weźmie – Richard wetknął w usta suszoną figę i wymamrotał w takt melodii rogów:
– Wojenko, wojenko…
Schylił się nad szachownicą i przeskoczył konikiem moją wieżę.
– Szach i mat, ojcze duchowny – skomentował i podjął piosenkę: – …cóżeś ty za pani… że za tobą idą, że za tobą idą…
– …chłopcy malowani – dokończyłem sarkastycznie, ale chłopiec malowany wybiegł już z mojej izby. Kolejny raz zostałem sam – jeśli nie liczyć myszy i szczurów przeznaczonych do doświadczeń medycznych.
– Chłopcy malowani, sami wybierani – nuciłem w myślach, kierując się ku kościołowi. Mnie nikt by w celach militarnych nie posłał w świat. Musiałem podpierać się laską jak starzec, chociaż liczyłem sobie dopiero dwadzieścia lat. Właściwie powinienem był dziękować Panu Bogu za to, że mimo koślawej nogi mogę chodzić, ale tego dnia jakoś nie byłem w nastroju do modłów dziękczynnych.
Usiadłem w konfesjonale i wysłuchałem spowiedzi kilku dziesięcioletnich paziów. Niewiele mieli jeszcze na sumieniu, ale czułem się tak zirytowany, że zadałem wszystkim jako pokutę znacznie więcej zdrowasiek niżby należało. Przyda się im na przyszłość, usprawiedliwiłem sam siebie.
Jakby nie było dość tego, że mojego przyjaciela znów wysłano na wojenkę, z której zwykle nie wracają wszyscy, którzy wyjechali – to przypadała na mnie kolej wygłoszenia kazania podczas wieczornego nabożeństwa. Uświadomiłem sobie ten fakt idąc do zakrystii. Byłem zupełnie nieprzygotowany.
– Coś tam wymyślę – mruczałem do siebie zawiązując albę.
– Przepraszam, nie dosłyszałem; co ksiądz powiedział? – odezwał się mały ministrant.
– Nic, nic, chłopcze – rzekłem głośniej i narzuciłem podany mi z rewerencją ornat.
Podążyłem za celebrantem, skłoniłem się przed ołtarzem i usiadłem w stallach, czekając na chwilę, w której przyjdzie mi wdrapać się na ambonę. Było to – zważając na moje kalectwo – wyzwanie trudniejsze od wygłoszenia nieprzygotowanego kazania. Tego wieczoru miała mnie słuchać jedynie dworska starszyzna oraz kobiety i dzieci. Moi rówieśnicy udali się przecież na wojenkę.
– Proszę księdza… – szepnął ministrant.
Oj… Ojciec Arnold właśnie wypowiadał: „Niech słowa Ewangelii zgładzą grzechy nasze”. Chwyciłem laskę i pośpieszyłem na ambonę.
Wpatrzyłem się w witraż naprzeciw kazalnicy. Był dość prymitywny; jego autor zapewne nie kształcił się we Francji, a Włochy znał tylko ze słyszenia. Trudno było rozpoznać scenę, którą ów niedouczony twórca usiłował przedstawić: mogło to być złożenie Chrystusa do grobu, ale równie dobrze witraż mógł przedstawiać przypowieść o miłosiernym Samarytaninie lub nawet ilustrować fragment Księgi Hioba.
Zainspirowały mnie te skojarzenia i wygłosiłem kazanie o cierpieniu i miłosierdziu. Moja tyrada była chyba płomienna, ponieważ paru starszym panom mocno pobladły twarze, a kilka dam zaczęło cicho pochlipywać.
– Ksiądz jak coś powie, to już powie – ocenił mój wkład w nabożeństwo zakrystian. Pomagał mi zdejmować ornat i albę, gdyż ministranci zajęci byli gaszeniem świec.
Zakończyłem obowiązki liturgiczne – tak mi się przynajmniej wydawało – i pokuśtykałem przez dziedziniec w kierunku mojej kwatery.
Na wysokości bramy zatrzymał mnie nagle ciemnowłosy chłopiec. Był w wieku paziów, których tak srogo obciążyłem zdrowaśkami, jednak nie należał ani do ich grona, ani do zamkowej służby. Nigdy przedtem go nie widziałem… ale kogoś mi przypominał. Tak mógł wyglądać Richard jako dziesięciolatek, przemknęło mi przez głowę.
– Proszę księdza – szepnął – proszę przyjść do chorego. Bardzo proszę…
Nie mogłem odmówić.
– Gdzie? – burknąłem niezbyt uprzejmie.
– Zaprowadzę – odparł cicho i grzecznie się ukłonił, niezrażony moim szorstkim tonem.
– Poczekaj – rzekłem łagodniej i poszedłem do moich komnat. Wróciłem zaopatrzony w apteczkę, wodę święconą i puszkę z komunikantami. W skład mojej podręcznej apteczki wchodziły święte oleje. Uważałem, że udając się do pacjenta należy mieć przy sobie lekarstwa nie tylko dla ciała, ale i dla duszy.
Przeszedłem za moim małym przewodnikiem podgrodzie, minąłem dwie wioski położone na północ od Yorku, a potem chłopiec wprowadził mnie w leśną gęstwinę. Nie trzymał się żadnej wydeptanej ścieżki. Jego zielony kaftan zaczynał zlewać się w jedno z krzakami, przez które się przedzierał.
– Daleko jeszcze? – zawołałem ze zniecierpliwieniem, uwalniając habit z jeżynowych zarośli.
– Tylko pół mili, proszę księdza! – odkrzyknął przez ramię.
Usiłowałem dotrzymać mu kroku, ale przy mojej ułomności nie było to łatwe. W dodatku zapadał zmrok, a między drzewami zaczęła kłębić się mgła.
– Poczekaj! – zawołałem, gdy kaftan malca kolejny raz zniknął mi z oczu.
Tym razem odpowiedziało mi tylko pohukiwanie puszczyka. Mgła gęstniała. Brnąłem przez nią w kierunku, w którym ostatnio widziałem mojego przewodnika. Teraz jestem nie tylko kulawy, ale i prawie niewidomy, myślałem.
Moja laska nagle – zamiast natrafić na twardy grunt – zagłębiła się w niezmierzoną otchłań. O mało nie upadłem. Odzyskałem równowagę i zacząłem ostrożnie badać przestrzeń wokół siebie. O krok za mną była przecież stabilna ziemia, mówiłem do siebie. Inaczej bym się tu nie dostał. Niestety, prawa logiki nie działały w tej diabelnej puszczy. Otaczało mnie bagno.
– No i ładnie – powiedziałem pod nosem, a głośno krzyknąłem:
– Hej, chłopcze, gdzie się podziałeś? Zaprowadziłeś mnie na mokradła!
Do głosu puszczyka dołączył szyderczy rechot lelka kozodoja.
Trwająca od wielu godzin irytacja opuściła mnie, jak ręką odjął. Tak się zawsze ze mną dzieje, kiedy popadam w krytyczne położenie. Roześmiałem się w odpowiedzi lelkowi i usiadłem po turecku na kępce trawy, która stanowiła jedyne bezpieczne miejsce.
– W czerwcu noce są krótkie – monologowałem. – Za parę godzin nadejdzie świt, mgła opadnie i jakoś się stąd wydobędę. Żebym tylko nie zasnął. Trzeba pośpiewać, to odpędzi senność.
Zacząłem nucić piosenkę, którą kilka dni temu ułożył Richard.
Mówią: kaleka, biedny inwalida... Nie stanie do turnieju, na wojnie się nie przyda, Nie ustroją mu głowy wieńcami z wawrzynu I nie będą minstrele sławić jego czynów. Ale: Zna pisma świętego Augustyna, Rozprawy świętego Hieronima, Hebrajski, greka i łacina – Dla niego to dwa razy dwa! Nie dla niego rycerskie przygody, potyczki, Nie uwolni od smoka zaklętej księżniczki, Nie obdarzy go dama pocałunkiem ni kwiatem, Bo on swoje talenty ukrywa przed światem...
– Hej, Edgar! – Usłyszałem głos Richarda. – Cieszę się, że polubiłeś tę przyśpiewkę.
– Richie! – wykrzyknąłem z ulgą. – Chwała Bogu! Gdzie jesteś? Nie widzę cię.
– Nie możesz mnie widzieć przez tę diabelną mgłę. Idź większymi krokami niż zwykle. Posuwaj się jak konik szachowy: jeden krok w przód, drugi na skos, w lewo.
Posłuchałem Richarda i bez trudu trafiłem na stabilne kępy trawy.
– Jeszcze raz jak konik… A teraz jesteś gońcem: cztery pola na skos, w lewo – kierował mną Richard.
Tym sposobem bezpiecznie przemierzyłem bagnisko, ale gdy się rozwidniło i opadły mgły, nie ujrzałem mojego przyjaciela. Nie było też chłopca, z winy którego zabłąkałem się w puszczy. Znajdowałem się jednak blisko ludzkiej sadyby: między drzewami zamiast mgły unosiło się pasemko dymu.
– Bogu niech będą dzięki! – zawołał na mój widok siwowłosy starzec, stojący w drzwiach chaty. – Od wieczora oczy wypatruję i już zacząłem wątpić, czy pomoc nadejdzie.
– Nadeszłaby wcześniej, gdybyście wysłali rozsądnego przewodnika – odparłem. – Ale to nieważne. Kto zachorował?
– Duńczyka tu mamy – chłop pokręcił głową i splunął. – Rannego duńskiego diabła w lesie znalazłem. Gardło bym mu najchętniej poderżnął, ale ksiądz tak pięknie mówił o miłosierdziu, o tym Samarytaninie, co się nad wrogiem ulitował…
– Jaki ksiądz? – przerwałem mu. Byłem zdziwiony, gdyż sądziłem, że znam wszystkie parafie i wszystkich księży w tym rejonie Anglii. – Macie kościół na tym odludziu?
– Kościoła tu nie ma od lat. Była kaplica, ale Duńczycy spalili. Jednakowoż, przecie ksiądz – prawie pchnął mnie w pierś sękatym paluchem – o tym miłosiernym Samarytaninie wczoraj opowiadał. Od razu księdza poznałem po głosie, jak tylko ksiądz się do mnie odezwał.
Osłupiałem. Przez całą noc błąkałem się po puszczy i moczarach po to, by trafić do wieśniaka, który mieszka tak blisko Yorku, że wczoraj wysłuchał mojego kazania! I zamiast sam zaprowadzić mnie do chorego, powierzył to swojemu wnukowi! Jeżeli ten mały urwis przyjdzie do mnie do spowiedzi, to zadam mu za pokutę trzy pełne różańce i dołożę parę psalmów Dawidowych, obiecałem sobie w duszy, a głośno rzekłem:
– Prowadź do chorego.
Duńczyk nie był zbyt poważnie ranny. Miał szczęście, bo strzała utkwiła pod lewym obojczykiem omijając o cal tętnicę. Wieśniacy obawiali się wyjąć grot, więc ja to zrobiłem, zdezynfekowałem ranę i założyłem opatrunek. Przedtem podałem chłopakowi trochę opium; po co miał cierpieć podczas zabiegu?
– Będzie spał do wieczora – powiadomiłem Billa i Katarzynę, bo takie imiona nosili gospodarze chaty. Siedziałem przy ogniu i delektowałem się podpłomykami z pyszną malinową marmoladą, którymi mnie ugościli. – A gdzie się podziewa wasz wnuczek?
Spojrzeli po sobie.
– Za przeproszeniem wielebnego księdza – odezwała się Katarzyna – wnuków się nie dochowaliśmy. Nasz jedyny syn, nasz Kristian… – Urwała i podniosła fartuch do oczu.
– W mogile leży – rzekł ponuro Bill, chociaż i bez tego wyjaśnienia pojąłem powód łez jego żony. – Pod tym krzyżem za jesionem. Wszyscy tam leżą, tylko ciało pana barona zabrali do Yorku, do rodzinnego grobowca. Panicza chyba też, ale na pewno nie wiemy, bo nie było komu opowiadać, plotki tylko krążyły… A my dwoje ocaleliśmy, bo akurat pogrzeb mojej chrzestnej wypadł, daleko, aż w Newhaven. Synek został we wsi, w Northbridge, u stryjostwa, bo jakże z dzieciakiem wybrać się w taką daleką podróż? Jak wróciliśmy, to tylko zgliszcza się dymiły. Cały dwór i całą wieś duńskie diabły wyrżnęły. Wojsko królewskie nie dotarło na czas, żeby obronić Northbroigde. Tylko zabitych pochowali.
– A my tu zostaliśmy – podjęła drżącym głosem Katarzyna – bo jakże to, grób syna jedynaka opuścić…
Przeszedł mnie dreszcz.
– Dzieci mi najbardziej żal – mówiła dalej wieśniaczka. – I Kristianka, i tych ze wsi, i synka świętej pamięci pana Northbridge’a…
Zamarłem.
– Co to był za chłopak – włączył się do rozmowy Bill. – Pan baron Northbridge to był dobry pan, ale panicz Richie… Jakby żył, to pewnie by komendantem w Yorku został.
– Figlarz z niego był wielki – chlipnęła staruszka – ale jaka głowa, jakie serce…
Nie posiadali się z radości, gdy ich powiadomiłem, że Richard Northbridge żyje. A przynajmniej żył wczorajszego wieczoru, dodałem w myślach, by nie zmącić wesołości wieśniakom. Powiedziałem tylko, że pojechał na wyprawę przeciw wikingom.
– Niechże pan Richie natłucze tylu duńskich diabłów, ile się da – rzekł Bill z zaciętym wyrazem twarzy.
– Dobrze, ale temu rannemu Duńczykowi nie wolno robić krzywdy – zastrzegłem i poszedłem odwiedzić pacjenta. Zmrok już zapadał.
Chłopak spojrzał na mnie zupełnie przytomnie.
– Jesteś księdzem? – zapytał.
– Dla ciebie jestem medykiem – odrzekłem. – Mam na imię Edgar, a ty?
– Knut – odparł.
– Zatem, Knucie, na razie nie pójdziesz na piwo do Walhalli. Za kilka dni staniesz na nogi, wrócisz do swoich i zaczniesz nam szkodzić na nowo – powiadomiłem go.
Wzruszył ramionami.
– Taki los, taki obowiązek – rzekł.
– Tym wieśniakom, którzy zaopiekowali się tobą, nie odpłacisz złem za dobro – rzekłem bez pytającej intonacji.
Odpowiedział uśmiechem, ale lekko przygryzł wargę.
– Boli? – spytałem czujnie.
– Ciało nie, ale dusza trochę – teraz szczerzej się uśmiechnął. – Nie odpowiedziałeś, gdy spytałem, czy jesteś księdzem.
– Owszem, jestem.
– Wolałbym pójść do waszego Boga niż do Thora i Odina w Walhalli – oznajmił z filuterną miną. – Ty mógłbyś Go poprosić, żeby mnie wpuścił.
– Mógłbym – wpadłem w ton, którym prowadził rozmowę. – Ale dlaczego nasze niebo wydaje ci się lepsze od Walhalli?
– Bo tam kiedyś spotkałbym się z człowiekiem, który mnie zabije – odparł, tym razem bez uśmiechu. – Na darmo było twoje leczenie, księże-medyku. Idę na śmierć i cieszę się z tego. Będzie dla mnie zaszczytem umrzeć z ręki człowieka, którego widziałem we śnie.
Pismo Święte zabrania wierzyć w magię i wróżby. Jednak – wybacz mi, Panie Wszechświata – ludzie, którzy spisywali Twoje słowa, chyba niezbyt dokładnie je słyszeli. Daniel tłumaczył sny władcom Babilonu, Józef – faraonowi Egiptu, a według Pisma obaj byli czcigodnymi prorokami. Czy wobec tego Twój niegodny sługa Edgar ma prawo karcić wikinga wierzącego w senne widzenia?
Nie podjąłem zatem polemiki z poganinem.
Jak wspomniałem, miałem przy sobie wodę święconą, komunikanty i oleje do ostatniego namaszczenia. Tych ostatnich wolno użyć do bierzmowania, jeżeli przybycie biskupa jest niemożliwe. W ciągu paru dni wprowadziłem Knuta, który niezwykle szybko powracał do zdrowia, w podstawy katechizmu, a następnie udzieliłem mu wszystkich sakramentów oprócz, rzecz jasna, kapłaństwa i małżeństwa. Na chrzcie nadałem mu imię Kristian, chrześcijanin – ze względu na jego znaczenie oraz dla uczczenia pamięci syna gospodarzy.
– Myślisz, że trafię do chrześcijańskiego nieba? – spytał wiking.
Dorosły mężczyzna, a zadaje pytania na miarę jedenastoletnich paziów, pomyślałem z lekką irytacją, ale zaraz skarciłem sam siebie. Knut-Kristian był przecież neofitą, a ten fakt usprawiedliwiał naiwne rozważania.
– Nie mnie o tym sądzić, ale prawdopodobnie trafisz do nieba, jeśli będziesz unikał grzechów i starał się popełniać dobre uczynki – odparłem łagodnie.
– Nie zdążę popełnić wielu czynów, ani dobrych, ani złych – odpowiedział. – Słuchaj… wsród uczynków miłosiernych wymienione jest „umarłych grzebać”. Tak mnie uczyłeś. Co się stanie z duszą, jeżeli nikt nie złoży ciała do grobu?
– Uczciwa dusza trafi do Boga niezależnie od tego, co się stanie z ciałem – odrzekłem z przekonaniem.
– To dobrze – rzekł. – Wiesz, martwiłem się nie tyle o siebie, ale o tego młodzieńca, który mnie zabije. On też zginie młodo i nie będzie miał grobu. A chciałbym, żeby trafił do nieba.
Teraz już nie powstrzymałem zniecierpliwienia.
– Znów ci się coś przyśniło? – Wzruszyłem ramionami. – Nie każdy sen jest proroczy. Przestań tak się przejmować snami, to pogański nawyk.
Pobłogosławiłem mojego neofitę, dałem mu na pamiątkę szkaplerz z wizerunkiem świętego Łukasza i oznajmiłem, że wracam do Yorku. Stary Bill chciał przeprowadzić mnie przez moczary, ale mu podziękowałem. Doskonale pamiętałem drogę, którą prowadził mnie głos Richiego, chociaż nie mogłem pojąć, jakim cudem go wtedy słyszałem. Może był to po prostu głos intuicji?
– Niech ksiądz koniecznie pozdrowi pana Richarda od Billa i Katarzyny z chaty pod jesionem – zawołała staruszka na pożegnanie.
***
– Cześć – rzucił Richie. Miał ubranie mocno poplamione zakrzepłą krwią.
– Ile ran i gdzie? – spytałem rzeczowo.
– Żadnych. To znaczy nie mam ran na ciele. Na duszy są. Wysłałem do Walhalli ze trzydziestu wikingów. Niech to licho, jak ja nie lubię zabijać.
– Taki los, taki obowiązek – powiedziałem. Miałem niejasne poczucie, że ktoś podsunął mi te słowa, ale nie pamiętałem, kto.
– Najgorszy był ten ostatni – Richard na chwilę ukrył twarz w dłoniach. – On był chrześcijaninem! Bił się dobrze, ale ja byłem lepszy… Kiedy upadł, zrobił w powietrzu znak krzyża i powiedział: „Wygrałeś, Richie. Nie mam do ciebie żalu, Bóg z tobą”. Skąd znał moje imię?!
– Twoja szermiercza sława dotarła do Duńczyków – poddałem racjonalne wyjaśnienie.
– Jeśli nawet… To powiedziałby do mnie „Northbridge” albo „Richard”. Skąd mógł wiedzieć, że przyjaciele nazywają mnie „Richie”, a nie na przykład „Rick” czy „Dick”? Cóż… nikt już tego nie wyjaśni. Strasznie żal mi go było, ale nic nie mogłem dla niego zrobić poza tym, że pochowałem go w osobnym grobie i kazałem postawić mu krzyż.
Z mojej pamięci wypłynęły nagle wydarzenia sprzed kilku miesięcy.
– Zaraz po waszym wyjeździe wezwano mnie do chorego – zacząłem. – Wyobraź sobie, trafiłem do twojego Northbridge, a raczej do jedynego domu, który tam został po najeździe wikingów. Mieszka w nim dwoje staruszków. Prosili, żebym cię pozdrowił od Billa i Katarzyny z chaty pod jesionem.
Richie szeroko otworzył oczy.
– Niemożliwe – szepnął. – W Northbridge nie zostało ani jedno domostwo. A Billa i Katarzynę zabili wikingowie. Widziałem ciała po tym, kiedy sprowadziłem pomoc z Yorku. Na nic się ta odsiecz nie przydała poza grzebaniem zabitych.
– Mogłeś się pomylić. Zwłoki pewnie były zmasakrowane, spalone – tłumaczyłem.
Pokręcił głową.
– Nie. Nie były spalone. Leżały tuż za jesionem. Trzymali się nawzajem w ramionach, jakby jedno chciało chronić drugie.
– W dzieciństwie często u nich bywałem – dodał – bo mieli syna w moim wieku, Kristiana. Świetnie się razem bawiliśmy, pojedynkowaliśmy się na niby, a Katarzyna zawsze częstowała mnie pysznymi podpłomykami z malinową konfiturą. Ale ciała Kristiana nie znalazłem po najeździe wikingów. Może spłonęło, a może przeżył i został uprowadzony. Duńczycy często porywają małych chłopców aby ich wychować na wojowników. Piorą im umysły. Takie dziecko zapomina o wszystkim, co przeżyło przed uprowadzeniem. Wyrasta z niego lojalny wiking, który wszystko zrobi dla swojego wodza…
Richie nagle urwał i pobladł.
Nie chciałem pytać, czy zabity i pochowany przez niego wiking miał na szyi szkaplerz z podobizną świętego Łukasza, patrona medyków.
***
– Miał – odezwał się cicho Ian. – Obaj z Richardem składaliśmy jego ciało do grobu. Zwróciłem uwagę na ten medalik, bo wydał mi się bardzo podobny do twojego. Twoja historia wcale nie jest niewiarygodna. Richie często miał do czynienia z granicami światów.
– Zginął młodo i nie ma grobu, tak jak to przepowiedział Knut-Kristian – dodałem.
Zaczynało już dnieć. Wpatrzyliśmy się w pierwsze promienie wschodzącego słońca.
Wcześniejsze części opowiadania znajdziesz poniżej:
2 komentarze
Podoba mi się styl pisania. Przyjemna lektura.
Miło mi 🙂 Dziękuję!