Odkrycie
Lot był okropny. Antonovem rzucało niemiłosiernie i podczas tej podróży wielokrotnie myślał, że to ostatnie jego chwile na ziemi. Zamiast się bać czy robić rachunek sumienia, marszczył tylko brwi. Przecież nie miał sumienia, miał tylko interesy i ciężko byłoby mu zaakceptować niepowodzenie w biznesie. Nie lękał się nawet śmierci. Tyle już jej widział w swoim długim życiu, że nie robiła na nim wrażenia.
Tymczasem sowiecka maszyna obniżyła lot i podchodziła do lądowania na małym, piaszczystym spłachetku wyjałowionej słońcem ziemi.
Piloci, klnąc siarczyście po rosyjsku, po zetknięciu z podłożem ledwo co utrzymali samolot w ryzach…
Wysiadając polecił im, aby na niego czekali i wsiadł do terenowej Toyoty zaparkowanej na skraju dżungli.
Młody czarnoskóry, a jakżeby inaczej, kierowca w spodniach moro i koszuli khaki, poprawił z dumą opaskę na ramieniu z napisem LRA i powitał go z szacunkiem.
Ruszyli ostro po ubitej drodze, wznosząc za sobą tumany kurzu. Gdy wjechali do lasu, dołączyły do nich jeszcze dwa pickupy pełne młodocianych zbirów, uzbrojonych po zęby.
Po kilku godzinach tej samochodowej mordęgi dojechali do wielkiej willi w stylu kolonialnym, otoczonej wysokim murem zwieńczonym drutem kolczastym.
Na żwirowym podjeździe czekał na niego dobrze zbudowany mężczyzna w asyście czarnoskórych piękności.
– Witaj! Niech mój dom będzie ci miłym.
– Z pewnością takim będzie – odparł i pozdrowił klękające przed nim kobiety.
Był na to przygotowany i nie dziwiły go te pokłony. Przed każdą misją zdobywał informacje o zwyczajach tubylców, a w Ugandzie kobiety klękały na powitanie mężczyzn. Nie znosił tych wszystkich powitalnych szopek, ale był profesjonalistą i wiedział, że są pomocne w interesach.
Joseph Kony, założyciel Lord’s Resistance Army (Armia Bożego Oporu) wyglądał na fanatyka i zbrodniarza, którym rzeczywiście był. Teraz zapraszał go do wnętrza swojego luksusowego domu, w którym czekał ich wspaniały poczęstunek. Usiedli przy stole i zaczęli pertraktacje.
Kony okazał się twardym negocjatorem i cały pozór szaleńca opętanego ideologią zniknął.
Doceniał to, bo lubił szybkie i dobre interesy. Uzgodnili warunki zadowalające obie strony. Kałasznikowy i amunicja miały być dostarczone przez samoloty Wiktora za dwa dni. Poprosił o możliwość obejrzenia zapłaty.
Kony skinął na jedną z kobiet.Ta wróciła po chwili z małym, zielonym woreczkiem i podała mu go. Wysypał zawartość i poczuł jak serce mu przyspiesza. Nigdy nie okazywał uczuć, ale w środku zawsze był pełen emocji na widok brylantów.
Przeliczył, obejrzał pod światło, zanotował kilka uwag w notesie i uśmiechnął się do Kony’ego.
– Są dobre, i wszystko się zgadza. Uzgodnijmy jeszcze formę ubezpieczenia naszej transakcji.
– Oczywiście – odparł Kony – przejdźmy może na taras.
Po dogadaniu wszystkich szczegółów Joseph zapytał.
– Gdyby zaszła taka potrzeba, pomógłbyś mi przedostać się do Sudanu? Wygląda na to, że będę musiał niedługo się stąd ewakuować i kierować armią zdalnie.
– Zrobię, co w mojej mocy. Będziemy w kontakcie.
Cieszył się z ubitego interesu, ale chciał jak najszybciej wydostać się z tego miejsca. Pożegnali się uściskiem dłoni.
Z pewną ulgą zobaczył Antonova przez okno dowożącej go Toyoty.
Najpierw zrobiło się szaro i zaczął kropić deszcz. Zamykam więc okno i opadam na łóżko. Uczę się w swoim pokoju, ale ciężko mi się skupić. Moje myśli uciekają do niej, do Alene.
Wyobraźnia płata mi figle. Powtarzam sobie angielską odmianę
„To be” czyli „być”
– Aj em… zakochany po uszy…
– You are…beautiful…- mózg przestaje pracować samodzielnie i wciąga do współpracy serce, wbrew mojej woli.
– He is…
– She is… wonderful… – znowu!
– It is… crazy!
Nic z tego nie będzie! Beautiful, wonderful… teraz to pomoże mi tylko „Leżajskiful”, bo się skupić nie mogę.
Idę do kuchni i wyjmuję z lodówki małego, zimnego Tuborga, bo przecież Leżajski full nie jest dostępny w tutejszych sklepach. Ale dobre i to.
Siedzę na sofie i myślę o życiu, trochę jak Sofokles. Ciekawe czy ten też siadał na sofie? Może od niego pochodzi ta nazwa, sofa? Za oknem zrobiło się czarno i zaczął wiać silny wiatr. Nie, to już nie wiatr, to wicher. Uderzenia deszczu o szybę i wycie wzmaga się z minuty na minutę.
Nagle słychać łomot! Dźwięk tłuczonego szkła i trzask łamanego drewna zlały się w jedno. Wybiegamy przed dom, moknąć i stawiając opór wiatrowi próbujemy zorientować się co się stało.
– Patrzcie tam! – Piotrek wskazał ręką w prawo, na mieszkanie sąsiada melomana. Wysoki świerk, rosnący kilkanaście metrów od budynku, złamał się pod wpływem wiatru i upadając przebił się swym ciężarem przez dach i rozbił okno w drobny mak.
– O chaliera – Waldek już biegnie we wskazanym kierunku.
– Łysy przynieś linę z samochodu, a ja skoczę po drabinę, trzeba to zrzucić!
– Mam nadzieję, że nic mu się nie stało! – Waldek bezskutecznie dobija się do drzwi.
– Nie otworzy, obaj sąsiedzi wyjechali gdzieś wczoraj – poinformował nas Piotr.
– Jest lina! Trzymajmy drabinę, Szczepan ty jesteś najlżejszy, dasz radę się tam wspiąć i obwiązać pień?
– Chyba tak.
Z końcówką liny w zębach wchodzę na górę. Deszcz zalewa mi oczy, a gałęzie świerku, miotane wiatrem, smagają mnie po twarzy, utrudniając wspinaczkę.
Wreszcie udało mi się wskoczyć do mieszkania. Próbuję obwiązać pień drzewa w dogodnym miejscu, ale jest za ciemno. Zapalam więc światło i zakładam węzeł ratowniczy.
– Gotowe!
– Dobra, zostań w środku, a my pociągniemy, w razie czego popchniesz od dołu!
– Ok, razem!
Pień poruszył się i powoli przechylał. Podparłem go i wypchnąłem na zewnątrz. Całe szczęście, że świerk nie złamał się w całości i trochę sprężynuje ułatwiając nam zadanie.
– Poszło!
Korona drzewa spada z łoskotem, łamiąc gałęzie i wbijając się kikutami konarów w mokry trawnik.
– Udało się! – krzyknął uradowany Waldek – Trzeba jeszcze tymczasowo przykryć wszystko brezentem i zabić deskami.
Czekając na chłopaków rozglądam się po pokoju. Wszędzie pełno staroci, obrazów na ścianach i różnych bibelotów. Na stojaku w kącie, jedna nad drugą wiszą zabytkowe dubeltówki.
Po podłodze walają się jakieś papiery. Zbieram je i chcę gdzieś położyć, ale boję się, że wiatr znowu je porwie, więc podchodzę do biurka i otwieram szufladę.
To co widzę w środku zapiera mi dech. Na dnie leży, oprawiony w ramkę, portret słynnego akwarelisty z wąsem, czyli Hitlera! Obok jakieś medale ze swastykami, legitymacje w formie książeczkowej ze znakami SS i pistolet o charakterystycznym kształcie, zapamiętanym przeze mnie z filmu „Stawka większa niż życie” o przygodach Hansa Klossa, czyli agenta J-23.
Nie wiem co robić. Zerknąłem na papiery, które trzymam w dłoni. Część jest napisana „szwabachą”, nagłówki gotykiem, a pozostałe, odręcznie po norwesku.
Co to ma znaczyć? Gdzieś pod czaszką zaczyna mi majaczyć wspomnienie niedawnej kontroli Arbeidstilsynet i dziwne zniknięcie moich dokumentów, odnalezionych przez drugiego sąsiada.
Z zamyślenia wyrywa mnie głos Waldka, nawołujący do równomiernego naciągania brezentu.
Pomagam chłopakom i szybko radzimy sobie z załataniem dziury wybitej przez złamany świerk
Po wysuszeniu się od razu idziemy spać. Oby przyśnił mi się mój Anioł.
Nie chce mi się wstawać, jestem zamulony jak staw przed wigilią. Wczorajsze znalezisko u sąsiada wywarło na mnie ogromne wrażenie i nie wiem, co myśleć na ten temat. Nikomu jeszcze nie mówiłem o odkryciu hitlerowskich artefaktów w szufladzie Jana Olafa Mattsena. Może powinienem? Chyba pogadam z Piotrkiem, on dużo czyta i zna się na broni, wojnie i historii ogólnie.
Zwlokłem się z łóżka i idę do kuchni zrobić kawę. Wszyscy jeszcze śpią. A nie, Piotrek oczywiście wstał pierwszy i pewnie ćwiczy w garażu, napakowany jest, a mięśnie same przecież nie rosną.
Z kubkiem kawy zaglądam do garażu, w którym Piotrek zorganizował sobie siłownię. Wyciska właśnie milion kilogramów na klatę i stęka głośno.
– Siemandero!
– Chwillla…i dwadzieścia, koniec na dziś! Cześć, co jest? – Piotrek odłożył sztangę.
– Muszę z tobą pogadać, masz chwilkę?
– Jasne, siadaj.
Opowiedziałem o moim odkryciu. Piotrek patrzy na mnie i po chwili zastanowienia mówi cicho – Nie mów na razie chłopakom, nie trzeba ich straszyć. Ale powiem ci, że coś mi śmierdzi, mieliśmy tu kilka dziwnych zdarzeń.
– No co ty, jakich?
– Niby nic, ale patrząc całościowo to wygląda na to, że ktoś nas tu nie lubi.
Ginęły nam na przykład narzędzia, ktoś podrapał Łysemu lakier na samochodzie, wśród czterech zaparkowanych na podwórku tylko jemu i tylko on ma polskie rejestracje. Kilka razy ktoś wezwał policję w sumie bez powodu, sprawdzali czy jesteśmy tu legalnie. Potem była seria przebitych opon w służbowych autach. Wizyta Arbeidstilsynet i twoje zaginione papiery to też nie był przypadek.
– No właśnie… Ale kto i po co?
– Tego nie wiem, rasistów nie brakuje na całym świecie, a Norwegia w czasie drugiej wojny nie opierała się zbytnio ideologii nazistowskiej. Mieli przecież rząd kolaboracyjny Quislinga i ochoczo wstępowali do SS Wiking, walcząc po stronie Niemców.
– W SS?
– Tak, zorganizowali nawet obóz szkoleniowy SS w Elverum, pod przywództwem niejakiego Lie, imienia nie pamiętam.
– No to Norwedzy to naziole!
– No nie, to był margines. Zdecydowana większość była przeciwko Niemcom i rządowi Quislinga. Mieli mały co prawda, ale skuteczny ruch oporu. Bohaterów też konkretnych jak choćby Maks Magnus, który ze swoją ekipą wysadzał niemieckie statki.
– No to mnie uspokoiłeś trochę, bo się przestraszyłem, że trafiłem do kraju nazioli.
– Norwegia po wojnie rozliczyła swoich, chyba bardziej niż jakikolwiek inny kraj w Europie. Kary śmierci, więzienie, pozbawienie praw publicznych i zakaz edukacji i pracy na państwowych posadach nawet dla ich dzieci.
– Grubo! – jestem autentycznie zaskoczony.
– No raczej tak, patrząc z perspektywy dzisiejszych czasów, ale za to bardzo skutecznie rozwiązali problem nazizmu.Chociaż kilku kolaborantów im uciekło oczywiście i teraz, o ile jeszcze żyją, to starcy mieszkający gdzieś za granicą, głównie w Ameryce Południowej.
– Mattsen mieszkał w Brazylii, Waldek mi coś mówił – przypomniałem sobie moją pierwszą rozmowę z Maszyną.
– O cholera, rzeczywiście. Zawsze nas unika, jest skryty, słucha tych swoich marszy wojskowych, teraz jeszcze okazuje się, że ma w domu Lugera, portret Adolfa i niemieckie dokumenty ze swastykami! – podniesionym głosem mówi Piotr. I dodaje ciszej – Szczepciu, nikomu ani słowa. Będziemy mieć na niego oko. Może trzeba będzie pogadać z drugim sąsiadem, Miksenem. To fajny gość, pewnie wie coś więcej o naszym melomanie.
– Piotrek, wiesz co? Masz ogromną wiedzę i jesteś byłym żołnierzem, do tego napakowanym jak Rambo, może masz takie zawodowe zboczenie? Może łączysz fakty zbyt szybko? A może jesteś tajnym agentem na tropie nazistowskich zbrodniarzy? – Zacząłem się śmiać z własnego żartu.
– Tak, jestem agentem. Tylko nie mów nikomu, bo będę musiał cię zabić – Piotrek też wybuchnął śmiechem. – Idziemy na kawę.
Przeczytaj również:
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 1
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 2
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 3
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 4
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 5
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 6
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 7
Szczepan w kranie lodu. Odcinek 8
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 9
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 10
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 11
2 Comments
Od pierwszego odcinka bardzo mi sie podobaja przygody Szczepcia. Nie tylko fabula, ale przede wszystkim język. Super się czyta, jest dowcipne i napisane bardzo fajnym językiem. Czekam na kolejne odcinki.
Przygody Szczepana “wywrywają z butów”. Dowcipne, ciekawa fabuła, pękny język. Brawo