Havana-Etcetera
– Sobota! Co robimy wieczorem? – Łysy rzuca to pytanie niczym wędkarz zanętę w toń jeziora.
– Może podyskutujemy o ateistycznej apologetyce religii we współczesnej filozofii w odniesieniu do wczesnych dzieł Heideggera? – mruczy Piotrek, przeciągając się leniwie.
– A może grill? – bąkam, nieśmiało spoglądając na Waldka, naszego mistrza kuchni wszelakiej.
– Nu, jest taka opcja, ale pogoda średnia – Waldek patrzy przez okno i dodaje – może się wypogodzi?
– Eee, grilla to zawsze można zrobić. A może poszlibyśmy na balety? – oczy Łysego błyszczą. – Mam tu „wzmacniacz chęci” – w „zanęconą” zatoczkę Łysy wrzuca tym razem przynętę w postaci dużej, prostokątnej butelki ze złotawym płynem.
– Ooo, Balantynka! – Piotrek podniósł się z kanapy. – Heidegger i grill mogą poczekać.
– Ja mogę was zawieźć, ale sam nie idę. Te imprezy z wami to nie na moje siły. Znowu będzi awantura jaka – Waldek aż westchnął, wspominając pewnie jakieś zdarzenia z przeszłości.
– Jestem za! – jeszcze nie byłem tutaj na dyskotece a ciekawi mnie jak się tu ludzie bawią – a gdzie pójdziemy?
– Do Havany!!! – usłyszałem chóralną odpowiedź.
Zmotywowani prostokątną butelką, a raczej działaniem jej zawartości, jedziemy do centrum, upchnięci w Hyundaiu Waldka.
– Projektant samochodu Hyundai Atos powinien być ukarany przynajmniej dożywotnim więzieniem i chłostą – Łysy zaczyna zwyczajowe nabijanie się z waldkowego auta.
– Atos to nie Lancia Stratos, jak dla ciebie to poruta, możesz bracie cisnąć z buta – niespodziewanie w Waldku odzywa się poeta.
– Przyznaj się, że ktoś cię nim ukarał. Musiałeś coś przeskrobać – Łysy nie odpuszcza.
– Patrzcie jaka laska! – Piotrek przerywa odwieczny, motoryzacyjny spór Waldka i Łysego.
– Uuu… niezła, ale i tak nie umywa się nawet do mojej Alene – na samo o niej wspomnienie zrobiło mi się ciepło.
– Taka ona twoja jak z Atosa samochód.
No i jesteśmy na miejscu – Waldek parkuje „bolida” przed dużym budynkiem, którego szyld głosi, że tu właśnie znajduje się słynna Havana-Etcetera.
***
Piasek…nie, nie ten piosenkarz, tylko poimprezowy piasek oczny. Ledwo udaje mi się jedno otworzyć, a już pojawia się ból głowy. Po co było mieszać te wszystkie trunki? Drugie oko mam jakby sklejone super-glue. Powoli jednak udaje mi się i je otworzyć. Piasek mam także w ustach… suszy mnie jak dzika po szyszkach… piiić!!!
Pozycja pionowa jest jeszcze gorsza, jak się okazuje. Biorę z kuchni dwie butelki z wodą i szybko wracam do łóżka. Na krześle leży moja koszula. Na kołnierzyku ma czerwone ślady. Biorę ją do ręki i czuję znów ten zapach, jej cudowny zapach. Woda plus zapach plus wspomnienia ostatniej nocy, okazały się dobrym lekarstwem na piasek w organizmie.
A było to tak…
***
Weszliśmy do środka. Pierwsza sala to restauracja Etcetera, kompletnie pusta z wyjątkiem barmana zajętego polerowaniem kieliszków i szklanek, dalej dość wąski korytarz, który rozszerzając się doprowadził nasze trio do Havany, czyli nocnego klubu.
– Tłumów to tu nie ma – powiedziałem lekko zaskoczony.
– Zwalą się, zobaczysz – Łysy już podrygiwał w rytm muzyki.
– Panowie, do baru!!! – Piotrek nie czekając na odpowiedź ruszył przed siebie.
Ale ceny! Piwo po 70 noków! Cóż, jakoś przeżyję. Obserwowałem salę. Nie wyróżniała się niczym szczególnym, no może poza barmanką, do której Piotrek zaczął smalić cholewki i nazywał ją Ardżentina pewnie dlatego, że z Argentyny pochodziła, jak później nam powiedział. Coraz więcej ludzi pojawiało się na parkiecie, ruszyliśmy i my z Łysym, bo Piotrek postanowił, że nadal będzie przeszkadzał Ardżentinie w nalewaniu drinków. Lubię tańczyć, ale to nie jest jednoznaczne z tym, że umiem, jakoś jednak udało mi się nie wyróżniać z tłumu. Łysy wirował ze zgrabną dziewczyną i całkiem nieźle mu to wychodziło. Pomimo tłoku, oparów i sztucznego dymu, poczułem zapach perfum, jakby znajomy. Wwiercił się w moje nozdrza i powoli zmierzał ku sercu opanowując je całkowicie sprawił, że przejęło kontrolę nade mną. Serce, jak operator koparki, pociągnęło za jakąś wajchę i odwróciłem się posłusznie w wybranym przez nie kierunku.
Wtedy ją zobaczyłem… tańczyła niedaleko, uśmiechnięta i przepiękna. Jej długie włosy lśniły w świetle kolorofonów, poruszała się w rytm muzyki jak zawodowa tancerka, kręcąc biodrami i wznosząc do góry ręce. Przykuwała wzrok wielu, jednak tańczyła solo. Moje serce-operator przestawiło obie dźwignie i jak zahipnotyzowany ruszyłem w jej kierunku. Jednak w tym momencie, zupełnie jak kontroler BHP, pojawiła się nieśmiałość, stawiając wszędzie znaki ostrzegawcze, szlabany i zakazy wewnętrznego lęku. Operator załomotał mocniej, jakby chciał krzyknąć „do diabła z przepisami bezpieczeństwa!” i wbił całą naprzód, roznosząc w pył wszystkie te behapowskie tabliczki i ograniczenia. Uśmiechnąłem się i gestem zaprosiłem ją do tańca. Zgodziła się!
Nagle odkryłem w sobie Johna Travoltę i cały Teatr Balszoj. Wszystko dokoła przestało się liczyć. Alene poruszała się, jak na anioła przystało, lekko i zwiewnie. Tańczyliśmy jak w transie, aż do utraty tchu. Co jakiś czas popijaliśmy przy barze kolorowe drinki próbując rozmawiać po angielsku, który był dla mnie teraz zdecydowanie łatwiejszy, by po chwili znów powracać na parkiet. Gdy DJ zagrał wolny kawałek czas stanął w miejscu… przytuleni kręciliśmy się niemrawo, zwalniając coraz bardziej… chłonąłem jej zapach i dotyk…miękkie ciepło jej ramion otaczało moją szyję… za którą ktoś mnie gwałtownie pociągnął i tym samym brutalnie przerwał tę cudowną chwilę. Zobaczyłem przed sobą rosłego blondyna, który nie zważając na mnie odwrócił się w kierunku Alene!
Wyciągał do niej ręce! Chwyciłem go i przyciągnąłem do siebie, stanęliśmy twarzą… w pierś, bo był wyższy ode mnie i to sporo. Podniosłem gardę i … facet nagle uniósł się nad ziemią! Machał przy tym rękoma i wybałuszał oczy. Wypiłem dziś trochę, ale nie na tyle, aby mieć omamy. Wtedy dostrzegłem Piotra, który bez większego trudu wynosił delikwenta z parkietu, trzymając go w górze za koszulę i pasek od spodni!
Przytuliłem przestraszoną Alene i obserwowaliśmy razem jak ochrona klubu przejmuje agresora z rąk naszego wybawiciela.
– Dzięki Piotr! Wiszę ci przysługę – powiedziałem, podając mu rękę.
– Spoks Szczepciu, wracam do Ardżentiny.
– Chodźmy stąd – szepnęła mi po angielsku do ucha Alene.
Szliśmy, trzymając się za ręce, przez rozświetlone latarniami i neonami miasto.
Rozmawialiśmy po angielsku, to znaczy Alene po angielsku a ja raczej po… „angielskiemu” bo trudno te kilkadziesiąt słów nazwać znajomością języka. Używaliśmy także mowy ciała i trzeba przyznać, że Alene ma czym mówić, oj ma!
Opowiedziała mi trochę o sobie, o studiach, pracy i rodzinie. Dała mi także do zrozumienia, że jej imię – Alene, to jakby przekleństwo, znaczy przecież „samotna”. Nie powiedziała tego wprost, ale zrozumiałem, że faceci się jej boją, bo jest piękna i inteligentna. Owszem zdarzali się tacy, którzy próbowali się do niej zbliżyć, ale zazwyczaj byli to jacyś zadufani w sobie lalusie lub idioci, jak ten w Havanie. Była zaskoczona moją śmiałością (gdyby tylko wiedziała jak bardzo byłem nieśmiały wobec niej) i, jak to wyraziła, moim szczerym uśmiechem.
Opowiadałem, na ile umiałem, o sobie i moich przygodach w Norwegii, a także życiu w Polsce.
Zatrzymaliśmy się zapatrzeni w siebie…do tej pory nie wiem jak to się stało… pocałowałem ją, najpierw delikatnie…
… Dryyyń! Dryyyyń!…
Donośny dzwonek wyrywa mnie ze wspomnień minionej nocy. Co jest? – myślę sobie. Schodzę na dół i otwieram drzwi.
Łysy ma szramę od czoła poprzez nos i brodę, aż do klatki piersiowej wyłaniającej się spod za ciasnej, damskiej koszulki. Na nogach ma brązowe spodnie od staromodnego dresu, powalane farbą i damskie pantofle z pomponami. Dwumetrowy kulturysta Piotrek, odziany w czerwony, również damski szlafrok i kalosze, uśmiecha się i poprawiając odklejający się z policzka plaster, przedstawia mi niespodziewanego gościa.
– Siema Szczepciu, to jest Karol, kumpel z Arendal.
– Cześć! – Karol wyciąga prawicę.
Młody, ciemnowłosy koleś z podbitym okiem i otarciami na roześmianej gębie, wchodzi do środka, zdejmując w progu mokre lakierki z obdartymi noskami. Ma na sobie coś pomiędzy workiem, a koszulą nocną w kolorze różowym, z dziurami i śladami przypalenia żelazkiem.
– Serwus! Chcecie kawy? – pytam, udając dla żartu, że wszystko jest w porządku i że nie dostrzegam nic dziwnego w ich wyglądzie, starając się jednocześnie powstrzymać od śmiechu.
– Jasne, dzięki stary.
– Jak ci poszło z Alene, masz chociaż jej numer?
– No pewex, umówiliśmy się na randkę. A wy co? Byliście chyba na długim spacerze?
– Hmmm długi to on nie był, ale jak widzisz dość przebojowy – powiedział Piotrek, próbując wyplątać się ze szlafroka.
– Byliśmy u Bezcłówki – Łysy już zdążył pozbyć się starego dresu i bamboszy.
– U kogo?
– U Bezcłówki! Pamiętasz tę dziewczynę, z którą tańczyłem?
– No średnio raczej, spotkałem przecież mojego Anioła.
– No tak. Ta dziewczyna, Mona ma na imię, jest kierownikiem sklepu wolnocłowego na lotnisku Kjevik. Stąd ksywa Bezcłówka. Chłopie ona ma w chałupie z milion litrów różnych alkoholi! Jej mieszkanie jest jak Ziemia Obiecana!
– Aaa i pewnie prowadzi jeszcze dom mody i trenuje polskich bokserów?
Wszyscy wybuchamy śmiechem.
– Dobra, to ja opowiem – włącza się Karol. – Po imprezie, na której się spotkaliśmy, szliśmy do Bezcłówki, bo zaprosiła nas na drinka. Byliśmy rozgrzani i spoceni. Gdy tylko Łysy zobaczył fontannę na placu przy porcie jachtowym, krzyknął: Chłopaki basen! I z rozpędu skoczył na główkę do środka. Cóż było robić? My wskoczyliśmy za nim.
– Tyle, że żaden z nas nie wiedział jak głęboka jest fontanna – dodaje Piotrek przez łzy.
– No w porywach było tam z dziesięć centymetrów! – Łysy z trudem łapie powietrze ze śmiechu.
– Dajcie dokończyć – Karol chciał chyba zmarszczyć brwi, ale podbite oko mu to uniemożliwiło – Poszliśmy więc okrwawieni i mokrzy do Bezcłówki, a ta po opatrzeniu ran, znalazła jakieś stare łachy, i mogliśmy się przebrać w coś suchego. Wypiliśmy wreszcie obiecanego drinka i pierwszym, porannym autobusem wróciliśmy do domu.
– Mina kierowcy, który nas wiózł, była bezcenna.
– Wiecie co, może się chociaż zdrzemniemy z godzinkę? – Piotrek ziewa i znów poprawia plaster.
– Karol, sofa jest twoja, tam masz koc – Łysy już człapie do swojego pokoju.
– Dzięki, padam na dziób.
Znów leżę w łóżku i wracam do przerwanych wspomnień, do pierwszego pocałunku z Alene.
Przeczytaj również:
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 1
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 2
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 3
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 4
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 5
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 6
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 7
Szczepan w kranie lodu. Odcinek 8
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 9
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 10
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 11