A może tak właśnie należy to robić? Spełniać marzenia. Postawić sobie cel, uparcie i wytrwale do niego dążyć. Mieć szczęście spotkania po drodze życzliwych i przychylnych osób, nie bać się korzystać z ich porad i pomocy? Żaneta Kruszelnicka, inicjatorka i dyrektorka artystyczna wydarzenia opowiada o stworzeniu własnej marki ubrań i zaprasza na Festiwal We Do.
Żaneta, udało ci się spełnić marzenie o stworzeniu własnej marki ubrań. We wrześniu tego roku po raz piąty z twojej inicjatywy i pod twoim kierownictwem odbędzie się kolejna edycja festiwalu polskiej sztuki We Do w OSLO. Czy któryś z tych dwóch projektów był szczególnie trudny do zrealizowania?
Zdecydowanie bardziej wymagający jest festiwal. Działania, których się podejmuję, czy pomysły, które pragnę zrealizować, widzę zazwyczaj w dużym uproszczeniu. Nie dostrzegam wszystkich szczegółów, które czasami na etapie realizacji są wymagające. Widzę tylko cel, który chcę osiągnąć i on tak napędza mnie do działania, że wytwarza w organizmie adrenalinę, która połączona z determinacją pomaga mi realizować rzeczy, na które się decyduję. Dlatego też nie patrzyłam ani na tworzenie kolekcji ubrań, ani na organizowanie festiwalu w kategoriach rzeczy trudnych. Patrzyłam na to jak na ciekawą przygodę.
Taki, jak to ujęłaś, uproszczony sposób podejścia do realizacji dużego projektu okazuje się w Twoim przypadku pomocny.
Tak, zdecydowanie mi on pomaga, nie demotywuje mnie, nie czuję się przytłoczona. Wiem, że z każdej sytuacji jest wyjście, że warto rozmawiać, warto pytać, zastanawiać się nad nieoczywistymi rozwiązaniami. Wierzę, że jeśli będziemy wystarczająco mocno skoncentrowani i zaangażowani w jakieś działanie, to ono się uda. Zależy mi na tym, aby rzeczy, którymi się zajmuję były realizowane najlepiej, jak to jest możliwe, a moje projekty były dla odbiorcy przede wszystkim ciekawe. Uwielbiam tworzyć wydarzenia w intrygujących przestrzeniach, gdzie od razu buduje się przyjemna atmosfera. Jednocześnie istotne jest dla mnie, aby koncepcja wydarzenia oraz to, co oferujemy wzbudzało ciekawość i angażowało uczestników. To właśnie wtedy tworzy się wyjątkowa aura, a uczucie, że jestem częścią czegoś niesamowitego, staje się namacalne.
Czy w taki wlaśnie sposób powstała Twoja autorska marka ubrań Zan Kru?
Pracę nad Zan Kru rozpoczęłam w Oslo. Postanowiłam wynająć przestrzeń z innymi projektantami, aby być częścią społeczności. Było to ciekawe doświadczenie. Byłam tam jedyną osobą z zagranicy. Poznałam inspirujących ludzi, którzy tak jak ja próbowali stworzyć swoje marki. Skupiłam się na tym, żeby tworzyć…
… projekt przypadkowy czy marzenie?
Marzenie. Od zawsze marzyłam o stworzeniu własnej marki ubrań. Zaangażowałam się w ten projekt na dwieście procent. Współpracowałam z ekspertami od branding’u i grafiki, korzystałam z ich wskazówek, by prawdziwie wydobyć istotę mojej wizji. Będąc osobą napędzaną nieustanną ciekawością wobec życia, często pragnę wielu rzeczy jednocześnie, jednak potrzebowałam kierunku, aby skoncentrować tę energię w spójny nurt. Oni mi w tym pomogli.
Byłaś zdziwiona tym, czego się dowiedziałaś na temat swoich pomysłów?
Szczególnie cenna była współpraca z osobą od brandingu, która pomogła mi w określeniu filozofii mojej marki i pokazała, w jaki sposób mogę komunikować się ze światem na temat tego, kim jestem, a jednocześnie w jaki sposób mogę przekazać to co robię w sposób zrozumiały dla odbiorcy.
Zan Kru jest owocem nie tylko pasji, ale także efektem bardzo dobrego wykształcenia kierunkowego, prawda?
Studiowałam w Szkole Artystycznego Projektowania Ubioru SAPU w Krakowie oraz na Akademii Sztuk Pięknych we Wrocławiu na kierunku Mediacja Sztuki. W trakcie studiów udało mi się wyjechać na dwie wymiany studenckie. We Włoszech studiowałam projektowanie ubioru, a w Stanach Zjednoczonych włókiennictwo. Była to cudowna szkoła, a ja po prostu kocham włókna, tkaniny, materie i tam mogłam sobie wspaniale z tym popracować. Wykształcenie i pasję przekułam w stworzenie marki Zan Kru.
A wejście na rynek norweski?
W Norwegii zajęło mi to bardzo dużo energii i czasu. Przedarcie się na norweski rynek okazało się być dla mnie dużym wyzwaniem. Nie czułam się w tym procesie sobą. Po drodze zaczęłam patrzeć na wszystko inaczej…może z większym realizmem, mniej idealistycznie.
No właśnie, Norwegia. Tak sobie myślę… Chyba każdy z nas przy przeprowadzce do innego kraju zabiera ze sobą coś drogocennego, co jest głęboko zakorzenioną cząstką samego siebie. Wiesz, taki pakiet wspomnień, który pomaga w aklimatyzacji w nowym miejscu. Bywają nimi książki, zdjęcia, pamiątki rodzinne. Ty postanowiłaś sprowadzić do Norwegii polskich artystów, aby mogli podzielić się z Polonią nowościami ze świata polskiej kultury, a Norwegom po prostu przedstawić dorobek artystyczny Polaków.
Żyjąc w Norwegii, nietrudno jest zauważyć, że jesteśmy najliczniejszą nową mniejszością, a nie ma zbyt wielu wydarzeń związanych z polską kulturą. Przez to, że w Polsce byłam blisko środowisk artystycznych, zatęskniłam do tego i postanowiłam pokazać tą fajną część Polski tu, w Oslo. Miałam szczęście poznać organizację Transcultural Art Production, która zajmuje się promowaniem różnych kultur w Norwegii. Szefowa organizacji, Hilde, zaproponowała, żebym coś zrobiła, wymyśliła. Pamiętam jej słowa „dream big”, które dodały mi skrzydeł. Niesamowite było to, że dostałam wsparcie organizacji, która od ponad dwudziestu lat zajmuje się na rynku norweskim promowaniem wielokulturowości. Ci wspaniali ludzie pomagali mi na każdym etapie działania. W tamtym momencie najważniejsze było to, aby stworzyć projekt, który zarezonuje z tutejszym społeczeństwem, zachęci inne narodowości do poznania naszej kultury oraz zaprosi mieszkających tu Polaków i Polki do uczestnictwa.
Opowiadasz o Twojej potrzebie pokazania polskiej kultury. A jak to jest z publicznością? Jak różny może być odbiór polskiej twórczości przez polskiego widza, od sposobu postrzegania jej przez Norwegów?
Polska kultura bliższa jest Polakom niż Norwegom. Miałam to szczęście, że osoby zapraszane na festiwal były bardzo otwarte i zaangażowane w to, co robią. Z pasją i energią podchodziły do projektu, więc bardzo łatwo było wytworzyć środowisko ludzi, którzy po prostu dobrze się czują ze sobą. Dla Polaków było to organiczne. Jeśli chodzi o Norwegów zauważyłam taką strategię małych kroczków. Najpierw jest przyglądanie się, obserwowanie, zaglądanie, ale później to się rozwija. Jeśli ktoś obdarza nas zaufaniem, to współpraca ciekawie owocuje. Norwegowie potrzebują trochę więcej czasu, żeby wejść w coś nowego, a forma warsztatów, którą oferuje festiwal, bardzo się sprawdziła. Ludzie w Norwegii lubią chodzić na warsztaty. Tutaj jest to popularne. Na warsztatach jesteśmy razem, wspólnie doświadczając czegoś interesującego. Działamy jako grupa, tworzymy ciekawe rzeczy, poznajemy siebie nawzajem. Niczego nie musimy. Taka formuła i wyjście z pozycji dzielenia się podoba się publiczności. Przez to, że warsztaty trwają kilka dni, jest czas, który daje przestrzeń obydwu stronom na poznanie siebie w działaniu w bezpiecznych warunkach. Oprócz części warsztatowej, na którą potrzeba troszeczkę więcej czasu i zaangażowania, proponujemy też seanse współczesnych filmów dokumentalnych, koncerty, działania w przestrzeni publicznej i finał, podczas którego pokazujemy rezultaty warsztatów. Nie jest do końca ważne, co stworzysz, ale jak spędzimy razem czas.
Czy świat polskiej i norweskiej sztuki jest bardzo różny?
Oba kraje mają swoje unikalne tradycje artystyczne i style twórcze, co wpływa na charakter ich sztuki. Niemniej jednak globalizacja i wymiana kulturowa coraz bardziej przyczyniają się do przekraczania tych granic, tworząc bogate pole inspiracji między artystami obu narodów. Polska to w wielkim skrócie gorąca krew, chaos, szaleństwo w pozytywnym znaczeniu tego słowa. Norwegia to dystans i skrywane emocje. Bardzo się od siebie różnimy, ale ważne jest byśmy się poznawali i próbowali zrozumieć. Dosłownie kilka dni temu spotkałam się z jedną z uczestniczek warsztatów śpiewu. Opowiadała, że udało jej się nawiązać ciekawą znajomość, która zaowocowała współpracą nad świetnymi projektami. Na moje pytanie, czy ta znajomość to może z We Do, odpowiedziała: „no my się tylko mogłyśmy poznać na We Do”. Dla mnie to niezwykle ważne.
Interesuje mnie efekt końcowy pracy zespołowej. Czy widz z zewnątrz ma szansę zobaczyć gdzieś prace uczestników?
Piąty dzień to uroczyste zakończenie festiwalu, podczas którego można zobaczyć rezultaty warsztatów oraz koncert zamykający festiwal. Finał to przede wszystkim przestrzeń do rozmów, poznawania się. Przychodzi grupa wspaniałej Polonii, która przyprowadza swoich międzynarodowych znajomych i przyjaciół. Przychodzą rodziny osób, które brały udział w warsztatach i zawsze jest to organizowane tak, aby był czas na hang out i celebrację.
Kolejne edycje zmieniają się dzięki poprzednim edycjom festiwalu?
Oczywiście. Festiwal jest żywą materią i zmienia się zarówno przed, w trakcie, jak i po wydarzeniu. Zawsze są określane założenia, pracujemy jednak z ludźmi i potrzebujemy zachować elastyczność niczym parówkowe palce z filmu „Wszystko, wszędzie, naraz”. Uczymy się od artystek i artystów, od publiczności, jesteśmy bardzo otwarci na feedback. Co roku zadajemy sobie pytanie: co festiwal może zaoferować publiczności i czego ona potrzebuje? Taką odpowiedzią była poprzednia edycja „self care”. Po okresie alienacji związanej z Covidem, ludzie potrzebowali o siebie zadbać. Zaproponowaliśmy warsztaty między innymi z muzykoterapii i śpiewu. Wspaniale było obserwować tworzące się między uczestnikami więzi. Z tego co wiem, ci ludzie nadal się spotykają, grają razem.
Czy są artyści, których szczególnie lubisz zapraszać?
Istotne jest to, aby były to osoby otwarte, które lubią i potrafią się dzielić wiedzą, aby współpraca z uczestnikami odbywała się w przyjacielskim i pozytywnym tonie.
Czy jest coś, co szczerze Cię zdziwiło podczas pracy nad festiwalem?
Nie miałam jasnych oczekiwań, w związku z tym nie czułam się niczym zawiedziona. Uczę się co roku tego miasta i publiczności. Zaskoczyła mnie bardzo pozytywnie ilość publiczności na finale festiwalu w końcówce pandemii, dwa lata temu. Ludzie bardzo potrzebowali się spotkać, to było czuć.
Żaneta, od pomysłu do niedługo 5. edycji festiwalu, jest długa droga, bogata w różnego rodzaju doświadczenia, może zwątpienia. Zdaję sobie sprawę, że napotkałaś na mniejsze lub większe przeszkody. Czy jest ktoś lub coś, co szczególnie Cię motywuje do dalszego działania? Wyobrażam sobie, ile pracy wymaga zespoleniem całego projektu.
Czasami mam obawy czy wszystko się uda, czy zdążymy. Mam takie szczęście, że otaczają mnie ludzie, którzy są dla mnie ogromnym wsparciem. Wiem, że mogę na nich liczyć, a im bardzo zależy na tym, aby festiwal nadal się odbywał. Kiedy po festiwalu spotykam przypadkowe osoby, które nie wiedzą, że pracuję dla We Do, i słyszę od nich pozytywne opinie o festiwalowych wydarzeniach, to mnie niezwykle motywuje. Czuję, że tworzymy rodzinę. To jest ważne na emigracji. Mamy ten moment w roku, kiedy możemy celebrować coś, co jest nam bliskie, znane i istotne dla nas. Możemy się tym dzielić i pracować nad tym, jak jesteśmy postrzegani przez inne narodowości. To my przyjechaliśmy do tego kraju, więc jeśli nie pokażemy naszej kultury, nikt inny raczej tego za nas nie zrobi.