Wyjechałam z Polski w 2015 roku. Jedyne co miałam to kilka tysięcy koron i sceptyczne nastawieniem do wszystkiego: do Norwegii, nowej pracy, a także do ludzi. Byłam pewna, że się nie uda, że będzie źle, nie znajdę pracy i umrę z samotności. Pierwsze miesiące rzeczywiście były trudne. Znalazłam się w obcym kraju, z dala od rodziny i bliskich, wyrwana ze strefy komfortu i pierwszy raz w obcym kraju. Musiałam nauczyć się wszystkiego od nowa.
Mój mąż miał w Oslo kilku znajomych. Spędzałam z nimi czas, ale w sumie robiłam to, aby nie popaść w depresję i zabić leniwie płynący czas. Pewnego dnia zdałam sobie sprawę, że nikt nie zapuka do moich drzwi i nie zapyta, czy chcę się z nim kumplować. Inicjatywa musi wyjść ode mnie. Przypomniałam sobie, że nie jestem typem milczka i samotnika. Znalazłam pierwszą pracę, odłożyłam pieniądze na kurs norweskiego i dzięki temu zaczęłam tworzyć krąg znajomości. Poznałam ludzi z różnych stron świata, ale jednak ciągnęło mnie do Polaków. Wiele razy spotykałam się ze stwierdzeniem, że „Polak za granicą to nie taki sam jak ten żyjący w ojczyźnie”. Mnie nigdy nie spotkało nic przykrego ze strony rodaków. Dzięki znajomym zbudowałam namiastkę domu, polskości i odnalazłam substytuty tego wszystkiego, za czym tęskniłam. Poznanie jednej osoby niosło za sobą szansę spotkania kilku dodatkowych. Każda okazja dawała możliwość budowania następnych wartościowych relacji. Wspólnie spędzaliśmy święta, imprezowaliśmy, a w klimatycznej „Perestrojce”, dyskutowaliśmy o wszystkim i o niczym. Tańczyliśmy na polskich imprezach, w rytm discopolowych hitów, które większość Polaków zna, ale wstydzi się do tego przyznać na trzeźwo. Pomagaliśmy sobie finansowo i wspieraliśmy dobrym słowem. Zdarzały się zgrzyty i długie milczenie. Komuś urodziło się dziecko, ktoś inny wpadł w wir pracy. Czas na emigracji płynie jakoś szybciej i jest mniej łaskawy.
Mam tutaj ludzi, z którymi mogę porozmawiać o wszystkim, a co ważne, mogę być sobą i wiem, że oni również lubią spędzać czas ze mną. Te znajomości zmieniły mój sposób myślenia, otworzyły umysł na wiele spraw, również na siebie spojrzałam z innej perspektywy. To dzięki nim zaczęłam pisać, a na emigracji powstała moja pierwsza książka. Ci ludzie dodali mi skrzydeł, uwierzyli we mnie, nie pozwolili się poddać i pchali do przodu.
Poznając każdą z obecnie bliskich mi osób, wiedziałam już po kilku minutach, że nie będzie to tylko przelotna znajomość, kończąca się na pierwszym spotkaniu. Lubię silne osobowości. Przyjaciela znajdę w człowieku sarkastycznym, upartym i gadatliwym, choć wiadomo, że od każdej reguły jest wyjątek. Dlatego mam w kręgu najbliższych ludzi również takich o łagodnym usposobieniu, skromniejszych, wyciszonych.
Te wszystkie więzi mają solidne fundamenty. Opierają się na bezinteresowności, szczerości i uprzejmości.
Krystiana poznałam podczas wyjazdu do Flam. Był jednym z organizatorów.
Ania jest moja absolutną idolką. Mama trójki dzieci, kobieta niezniszczalna. Zawsze uśmiechnięta, zorganizowana i nigdy nie narzeka.
Kamila poznałam podczas lekcji norweskiego. Fajny, konkretny i inteligentny facet z ciętym językiem.
Roksana to szalona miłośniczka ziół, wszelkiego rodzaju. Człowiek-impreza, który wiele razy namówił mnie do złego.
Monika wspólnie z Zuzą prowadziły studio urody, w którym kobiety mogły o siebie zadbać i wymodelować ciało. Byłam jedną z klientek, a z czasem się zakumplowałyśmy. Spotykamy się prawie codziennie.
U Igi i Daniela można rozłożyć się na kanapie i totalnie wyluzować.
Sylwia jest w wieku mojej mamy, ale ta różnica wieku nie jest wyczuwalna. Pracujemy razem i rozumiemy się bez słów. Nigdy nie ocenia ludzi. Cierpliwa słuchaczka i świetna doradczyni.
Kiedy pierwszy raz zobaczyłam Elę wiedziałam, że się polubimy. Świetnie się rozumiałyśmy pomimo podobnych charakterów. To za jej pośrednictwem pojawiła się Roksana.
Marcin był w „pakiecie”. Jego żonę poznałam na kursie norweskiego, podobnie jak Elę. Znajomość z nimi doprowadziła mnie do Marty, a później jej siostry i mamy.
Kasia odwiedziła kawiarnię, w której pracowałam. Gdyby nie narzekanie jej ówczesnego partnera i głośne komentowanie smaku brownie, nie poznałybyśmy się. Usłyszałam polską mowę i postanowiłam zagadać. A brownie? Fakt, mogłoby być lepsze. Dziś mija kolejny rok, myślę że śmiało mogę tak napisać, naszej wyjątkowej przyjaźni. Nasze dzieci, pomimo sporej różnicy wieku, potrafią świetnie się bawić, są dla siebie jak rodzeństwo. Spędzamy razem bardzo dużo czasu. Zawsze ją dopinguję i chciałabym, żeby tak naprawdę, w pełni, uwierzyła w siebie i zobaczyła jak wielki potencjał w niej drzemie. Niezwykle skromna osoba, pełna ciepła. Dużą próbą dla naszej przyjaźni był ubiegły rok. Kiedy dzielnie stawiała czoła przeciwnościom i każdy dzień był wyzwaniem, nie zwątpiłam w nią ani razu. Byłam obok, robiłam co mogłam, aby czarne chmury poszły precz. Jeśli kiedykolwiek zajdzie potrzeba ponownego rozganiania ciemnych obłoków, bez wahania stanę ponownie do walki. O bliskich trzeba walczyć.
Szczególnie ważne jest wsparcie na obczyźnie, gdzie dosyć często ludzie muszą skonfrontować się z poczuciem wyobcowania, inności i zagubienia. Czują się samotni, niekiedy żyją w pojedynkę i wtedy szukają świadectwa tożsamości i przynależności. Na emigracji łakniemy kontaktu z rodakami, chcemy mieć świadomość, że istnieje ktoś taki, jak my. Ktoś, kto czuje podobnie, komu również bywa ciężko, kto tęskni za domem.
Pochodzimy z różnych stron Polski. Zapewne nie byłoby nam dane poznać się w ojczyźnie. Emigracja dała nam tę szansę. Przez ponad trzydzieści lat życia nie było mi dane odwiedzić wielu regionów ojczyzny, dopiero w Norwegii m.in. pierwszy raz usłyszałam na żywo gwarę kaszubską, posmakowałam podkarpackich przysmaków i posłuchałam o zwyczajach bożonarodzeniowych, innych niż te, które dotychczas znałam.
Niezwykły koloryt i różnorodność kulturowo-językowa widoczna w jednym narodzie budzi u mnie zachwyt. Jesteśmy zupełnie inni, a jednak łączy nas jedno – Polska.
Wszystkich nas scaliła emigracja. Na obczyźnie nie ma stałości. Przyjeżdżamy tu z różnymi zamiarami. Jedni zarabiają na marzenia, odkładają na dom, wracają do kraju, a wspomnienie o nich ulatuje z czasem. Inni zostają, ale pochłania ich życie rodzinne lub pasje. Nie oczekuję deklaracji przywiązania do grobowej deski, gwarancji przyjaźni. Nie mam pretensji, kiedy ktoś zniknie na dłuższy czas. Jest mi przykro, kiedy znajomość się urywa, ale zachowuję w pamięci dobre momenty i zawsze jestem wdzięczna za wspólnie spędzony czas. Cieszę się z tego, co mam tu i teraz. Wymieniłam tylko najbliższe mi osoby. Poza nimi jest jeszcze szerokie grono znajomych z pracy, ludzi poznanych przypadkiem na ulicy, w samolocie, w pociągu czy przy barze. Bez nich wszystkich moje życie na obczyźnie byłoby ubogie we wspomnienia, trudniejsze, być może mniej intensywne. Przede wszystkim nie miałabym tutaj swojej małej Polski.