Anioł
Minęło kilka dni od mojego przyjazdu. Pracowałem w tym czasie dość dużo, ucząc się jednocześnie wielu nowych rzeczy. Domy z drewna są jednak solidne i pustakken używa się niezmiernie rzadko, co sprawia, że postawienie chałupy idzie szybko i sprawnie. Po serii nieporozumień językowych, każdego wieczora wkuwam angielski. Poprzyklejałem wszędzie karteczki z nazwami na sprzętach i głośno je powtarzam, kiedy na przykład zmywam naczynia. Chłopakom na szczęście to nie przeszkadza. Mnie chyba jednak wkurzyłoby, gdybym przez cały wieczór musiał słuchać podobnych zdań: „Ajm łoszing plejts end glasys” lub „maj czer is jeloł”.
Nadszedł piątek, zapowiadała się piękna pogoda. Słońce dawno już wstało, jak to bywa późną wiosną w Norwegii, a my szykowaliśmy się do pracy.
Ze zdumieniem patrzyłem na Waldka, który przygotowywał sobie całą furę kanapek.
– Ty to wszystko zjesz?
– Dbam o linię – odpowiedział, głaszcząc się po wydatnym bandziochu i uśmiechnął się jak zwykle. – Dzisiaj długi dzień będzi.
– Człowieku, ale to cały bochenek chleba.
– Cóż ci to za chleb, a? Jak wata jakaś. Brakuje mi naszego, polskiego.Tu w sklepach to mnie depresja dopada.
Przypomniała mi się moja pierwsza wizyta w sklepie Coop. Już sama nazwa wywołała we mnie mieszane uczucia. Gdy usłyszałem, że zakupy najlepiej robić w „kupie” to … byłem w lekkim szoku. Na półkach bardzo słaby wybór, prawie wszystko paczkowane i pokrojone w plastry. „Familien szinke”, „krydder szinke”, „kokt szinke” i jeszcze kilka innych „szinke”, nie różniących się jakoś specjalnie w smaku. Intuicyjnie wybrałem także chleb i masło. Chleb okazał się słodką watą a masło… było słone, jakby ktoś wymieszał je z kopalnią soli w Wieliczce w proporcjach jeden do trzech. Tragiczne połączenie. Próbowałem moje kanapki z „szinke” ratować plastrami pomidora, który smakował jak kwaśna, twardawa gąbka.
Podobne przejścia kulinarne miałem z kiełbasą, której… nie było! Same parówki o wątpliwej konsystencji. Usmażyłem toto i po pierwszym kęsie poczułem, jak w ustach rośnie mi mięsna pianka w skórzanym pancerzyku. Okazało się, że to efekt smażenia właśnie. Norweskie parówki albo się gotuje, albo grilluje, podobno w tym drugim przypadku najlepiej, jak jeszcze trochę czuć je płynną podpałką do grilla.
Skandynawowie to ludzie morza, więc pewnie ryby potrafią dobrze zrobić. Słoik śledzi z cynamonem obalił ten mit. Śledzie na słodko???
Zwykle od głodu ratowała mnie narodowa norweska potrawa, czyli mrożona pizza! „Grandiosa” zalana obficie keczupem „Idun” (czy aby kasjerka z Kristiansund nie miała tak na imię?) nadaje się do zjedzenia i jest dostępna wszędzie, nawet na stacji benzynowej.
Dużo później znalazłem jednak produkty, które okazały się całkiem przyzwoite.
Pojechaliśmy wreszcie na budowę, rozłożyliśmy narzędzia, i ciesząc się prawie rozpoczętym weekendem, wzięliśmy się do roboty.
Wtedy Anioł zstąpił na nas jakiś… jasny i przepiękny. Poruszał się z niesłychaną gracją i wdziękiem, choć skrzydeł nie zauważyłem. Miał wielkie, błękitne oczy, którymi mógłby pewnie rozpuścić wszystkie lodowce Norwegii.
Świat zawirował i w brzuchu moim, wypełnionym „szinke” i śledziem w cynamonie, zaczęły krążyć motyle. Świetlisty Anioł zatrzymał się i jedwabistym, słodszym niż miód głosem, powiedział:
– Hei, jeg heter Alene, jeg er fra ARBEIDSTILSYNET!
– Inspekcja pracy – szepnął do mnie Łysy, tym samym sprowadził mnie na ziemię.
Dopiero teraz dostrzegłem, że Anioł ma na głowie żółty kask, na nogach, ochhh jakże pięknych i długich, dżinsy, a na stopach przepisowe buty z metalowymi noskami.
Wszyscy się zeszli i po kolei okazują Aniołowi dokumenty. Robią to dosyć chętnie, bo Anioł ma uśmiech, któremu nikt nie potrafi się oprzeć oraz obstawę dwóch facetów, wyglądających na takich, co jeńców nie biorą.
Łysy tłumaczy mi wszystko na bieżąco, bo przecie niewiele jeszcze rozumiem.
– Zawołajcie tych z góry, którzy jeszcze nie zeszli – poprosiła Alene.
– Ok, zaczekaj chwilę, to duża budowa – powiedział basem Piotr i ruszył w kierunku budynku.
– Tam pracuje kilku „nielegalsów” – wymamrotał do mnie Łysy. – Jak ich złapią, to będą deportowani.
Tymczasem Piotrek zatrzymał się pod ścianą, spoglądając w górę i machając ciągle ręką do siebie, gestem na całym świecie uważanym za przywołujący, krzyczał głośno po polsku.
– Chłopakiii!!! Uciekajcieee!!!
– Chyba nie słyszą dobrze, spróbuję jeszcze raz – zwrócił się po angielsku do Alene.
– Uciekajcieee!!! – znów machał ręką, jakby zapraszając – zejdźcie po rusztowaniu z drugiej strony budynku i w nogiii!!!
– Może ja po nich skoczę? – zaproponował Waldek.
Zastanowiłem się, czy mówiąc w języku obcym też dodawał na końcu zdania jakiś odpowiednik swojego „a”?
– Ok, dziękuję – uśmiechnął się Anioł i poczułem, że motyle w moim brzuchu nadal latają jak wściekłe, choć odbija im się smażoną parówką i mdłym pomidorem.
Waldek zniknął w drzwiach i po chwili usłyszeliśmy hałas i przytłumioną rozmowę.
– Są tylko elektrycy, już schodzą – Maszyna był wyraźnie spokojny, co oznaczało, że „nielegalsi” zdołali uciec.
Elektrycy, dwóch „rdzennych Nordyków” czyli Ahmed, o urodzie śródziemnomorskiej pochodzący z Iraku i Chuen-My, którego rodzice pewnie uciekli przed Wietkongiem w latach siedemdziesiątych, szybko załatwili formalności i wrócili do pracy.
– And you? – Anioł zwrócił się do mnie.
Nogi ugięły się pode mną, jakimś cudem patrzyłem jej prosto w oczy, ale nie zdołałem wypowiedzieć ani słowa.
– Szczepan, masz dokumenty? – Łysy trącił mnie łokciem.
– W domu… – głębia tego błękitu oprawiona długimi rzęsami pochłaniała mnie i nie byłem w stanie oderwać od niej wzroku.
– Dopóki nie będziesz miał numeru ID i zaświadczenia z policji, powinieneś mieć przy sobie umowę o pracę i paszport – jej głos wypełnił me serce radością, nawet Łysy jako tłumacz, nie potrafił zmącić tej chwili swoim szorstkim szeptem.
– Mogę pojechać i przywieźć, to niedaleko – wydukałem wreszcie.
– Ok, pojedziemy razem – Alene uśmiechnęła się i wskazała na służbowego Volkswagena.
Wyszliśmy z placu budowy. Usiadłem obok Anioła i zapiąłem pasy.
Trwaj chwilo! Mogę specjalnie codziennie nie zakładać kasku w pracy, lekceważyć wszystkie przepisy BHP, zawsze zapominać dokumentów i dostawać za to słone mandaty, abyś tylko Ty Aniele mi je wlepiała z tym cudownym uśmiechem.
W drodze próbujemy trochę rozmawiać, moje rozdygotane serce odrobinę się uspokaja. Alene włączyła muzykę, która popłynęła z głośników. Szybko docieramy na miejsce.
Odstawił długą drabinę na miejsce. Ręce jeszcze mu się trzęsły od przypływu adrenaliny.
– Mało brakowało, aby mnie nakrył. Gdyby ta koperta nie wypadła mi z ręki, mógłbym ją zniszczyć i pozbyć się chociaż jednego z nich. Ale co się odwlecze to nie uciecze. A może wykorzystam tę sytuację inaczej?
Napił się zimnej wody, potem zatarł z uciechy dłonie. – Do dzieła!
Wpadam jak bomba do mieszkania i jak to zwykle bywa w podobnych sytuacjach, nie mogę znaleźć potrzebnych dokumentów. Przeszukałem wszystko i nic!
Drżącą ręką wyciągam telefon i zbiegając po schodach wybieram numer Łysego. Nie odbiera…
Mój Anioł patrzy na mnie zaskoczony i marszczy pytająco brwi.
Łysy nie odbiera! Zaraz ziszczą się moje marzenia i Anioł z pięknym uśmiechem wlepi mi mandat, a dodatkowo deportuje mnie i błyskając błękitem oczu wbije „misia” do paszportu.
– To twoje młody człowiek? – usłyszałem zniekształconą polszczyznę za plecami.
Zobaczyłem czerstwego, uśmiechniętego staruszka, który trzymał w ręku kopertę z moimi dokumentami.
– Znalazł pod okno, ty pilnować lepiej, bo wiatr – miał ciepły głos dziadziusia z reklamy cukierków.
– Dziękuję panu bardzo uprzejmie – moje tętno powoli wracało do normy, które i tak zostało zawyżone przez Anioła-Alenę. Byłem pewien, że włożyłem te dokumenty do szuflady. – Nazywam się Szczepan.
– Sztefan Mikksen – odparł staruszek – może i włożyłeś do szuflandia, ale tu dziwna rzecz się czasem dzieje – dodał i wymownie popatrzył na okno z drugiej strony domu.
Wydawało mi się, że poruszyła się w nim zasłona.
– Everything is ok – zaśpiewał mój Anioł głosem słowiczym po sprawdzeniu dokumentów – Let’s Go!
– Dziękuję raz jeszcze i do zobaczenia – ukłoniłem się staruszkowi.
– Ha det bra!
Znów Rydwan Niebiański, zaklęty w Volkswagena, niósł nas oboje przy dźwiękach utworu „Tengo la camisa negra”, aż do szeroko otwartych bram budowy, która teraz wydawała się jakby piękniejsza, zresztą jak wszystko dookoła.
Kontrola się skończyła, nasza praca wkrótce też i zaczął się piątkowy wieczór.
– Jakiś ciubaryk musiał nas podpieprzyć – powiedział Waldek z poważną miną, nalewając wódeczkę do kieliszków – to sje normalnie nie dzieji, aby Arbajtilsynety wjeżdżały łot tak bez powodu.
– A ta historia z dokumentami? – Zapytałem.
– Pewnie przeciąg – Łysy powiedział to dosyć lekceważąco, za to był bardzo pewny innego aspektu sprawy. – A nie mówiłem, że trzeba utrzymywać porządek!? Wszystko powinno być na swoim miejscu i do tego czyste! Wlazłeś do domu w butach, wywaliłeś wszystko do góry nogami! – Łysy wyraźnie się rozkręcał.
– Daj mu spokój – wstawił się za mną, dziwnie milczący do tej pory Piotrek – każdemu się może zdarzyć.
– No właśnie – Waldek podchwycił, chcąc chyba rozładować napięcie. – Ty się Łysy nigdy nie zadurzył, a?
– Że niby ja? – Czułem, że robię się purpurowy.
– No, a niby kto? Popadłeś bracie w kałabanię i czort karty rozdaje.
Zamilkłem, patrząc na uśmiechnięte gęby moich kolegów i sam zacząłem się śmiać.
Zaczęła się piątkowa impreza.
Przeczytaj również:
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 1
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 2
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 3
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 4
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 5
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 6
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 7
Szczepan w kranie lodu. Odcinek 8
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 9
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 10
Szczepan w krainie lodu. Odcinek 11