tłumaczenie: Joanna Łukasik
Tekst opublikowany w Dagbladet, przetłumaczony za zgodą autorki.
Jestem pewna, że nie zachorowałabym na koronawirusa, gdybyśmy mogli pojechać z lotniska Gardermoen prosto do domu, a nie do hotelu kwarantannowego.
Nasza czteroosobowa rodzina (ja, mój mąż i dwie córki w wieku 16 i 14 lat) spędziła wakacje na Krecie. W czasie naszego pobytu Grecja figurowała jako kraj czerwony. Na bieżąco śledziliśmy sytuację i stosowaliśmy się do wytycznych. Przed wylotem wykonaliśmy testy i wszystkie były negatywne. Ja i mój mąż przyjęliśmy pierwszą dawkę szczepionki i posiadamy paszport covidowy. Na lotnisku Gardermoen zrobiliśmy kolejne szybkie testy i okazało się, że nasza najstarsza córka miała pozytywny wynik. Wiedzieliśmy, że muszą zostać zastosowane specjalne procedury, jednak to co nas spotkało przeszło nasze najśmielsze wyobrażenia.
Nasza córka musiała zostać jeszcze raz przetestowana, tym razem testem PCR, który jest dokładniejszy. Na wynik czeka się około dwóch dni. Na Gardermoen w stacji testującej Dr. Dropin poinformowano nas, że gdybyśmy mieli własny samochód na lotnisku to moglibyśmy pojechać od razu do domu. Niestety, nie mieliśmy, dlatego nasza córka musi odbyć kwarantannę w hotelu. Nie wyobrażaliśmy sobie, że moglibyśmy ją tam zostawić samą, dlatego ja zostałam z nią, a mąż wrócił do domu z młodszą córką.
Zaczęłam się zastanawiać, czy osoba zarażona nie powinna przebywać w izolacji? Czy nie byłoby lepiej, gdyby zabrać ją do domu? W tym czasie przyjechała specjalna taksówka, by zawieźć nas do hotelu. I kolejne pytanie w mojej głowie: Czy ta „taksówka dla zarażonych” nie mogłaby nas odwieźć do domu? To nie byłoby daleko. „Niestety, nie ma takiej możliwości”.
A więc starsza córka i ja jedziemy do hotelu, nie wiedząc dokładnie gdzie. Taksówkarz poinformował nas, że nie będzie mógł nam pomóc z bagażami, więc musimy wziąć jak najmniej rzeczy i usiąść na tylnym siedzeniu. „Bardzo mi przykro, ale takie są durne przepisy. Ja tylko o nich informuję”.
Przyjeżdżamy do hotelu. Tak właściwie to przed tylne wejście. Prawdę mówiąc zaczęłam się czuć trochę jak trędowata i przestępca w jednym. Żadnej pomocy, żadnego uśmiechu tylko krótkie rozkazy.
Niezrozumiałe było to, że moja zakażona wirusem córka i ja, zdrowa i nie w pełni zaszczepiona, mamy mieszkać w tym samym pokoju na 15 metrach kwadratowych ze wspólną łazienką. Żeby tego było mało, otrzymałam jasną wiadomość: „Zakaz opuszczania pokoju przez 10 dni”. I trzask drzwi. Nie rozumiem: Nie chodzi o to, że mieszkam w pałacu, ale jednak mamy dom, gdzie moja córka mogłaby zachować większą odległość od nas, niż ma to miejsce tutaj, w tak małym pokoju.
Sytuacji nie ułatwiał fakt, że pokój był ciemny, nieprzyjemny, z malutkim oknem wychodzącym na parking i magazyn. Zaczęłam się zastanawiać, czy jest tutaj lekarz… U mojej córki stwierdzono obecność wirusa, a co jeśli poczuje się gorzej? Ma objawy przypominające astmę… Nie otrzymaliśmy żadnej informacji odnośnie konsultacji medycznej. Żadnej informacji na temat czegokolwiek.
Jedna myśl dodawała mi odwagi: Na lotnisku powiedziano nam, że gdybyśmy mieli swój samochód, moglibyśmy pojechać prosto do domu. Przecież to żaden problem. Mąż jest w domu i mógłby jutro przyjechać po nas naszym samochodem. Miałam nadzieję, że ta optymistyczna wiadomość pomoże mi zasnąć, jednak świadomość, że u mojego dziecka stwierdzono potencjalnie groźną chorobę i że najprawdopodobniej w pobliżu nie ma żadnego lekarza sprawiała, że nie było to takie łatwe. Muszę się także przyznać, że pojawiła się lekka klaustrofobia. Nigdy wcześniej nie dostałam wiadomości z informacją, że nie mogę wyjść z pokoju.
W końcu jest ranek. Wraz z mężem ustaliliśmy, że on przyjedzie po nas naszym prywatnym samochodem, co jeszcze wczoraj było kluczowe. Zadzwoniłam na recepcję i oznajmiłam, że wyjeżdżamy. I wtedy zaczął się iście kafkowski proces. Wiem, że przesadzam, ale podobnie jak Józef K. z „Procesu” Franza Kafki miałam wrażenie, że zderzam się z czymś niezrozumiałym, że zrobiłam coś złego, ale nie wiem co. Czułam się wkurzona i zrozpaczona.
Otrzymałam telefon od pracownika gminy Ullensaker, który oznajmił, że stacja testująca Dr. Dropin pomyliła się, podając informację o możliwości powrotu do domu własnym samochodem. Musimy niestety poczekać na wynik testu PCR. Jeśli wynik okaże się pozytywny, to czeka nas 10-dniowa kwarantanna w hotelu. Nie rozumiem tej logiki. „Nic nie możemy zrobić” – usłyszałam.
Zostanę zamknięta w hotelu na 10 dni. Uczucie paniki rośnie. Człowiek czuje się bezradny wobec tej całkowicie nielogicznej sytuacji i faktu, że nikt nie słucha głosu rozsądku.
Następnie wykonałam milion telefonów, jednak informacje uzyskane z różnych źródeł były sprzeczne, więc sama musiałam dowiedzieć się, w jaki sposób legalnie możemy się stąd wydostać. W końcu się udało.
Powiadomiłam recepcję o tym, że dostaliśmy pozwolenie od naszego lekarza rejonowego na odbycie kwarantanny w domu i że w związku z tym opuszczamy hotel. Zapytałam także, czy możemy wyjść na parking i poczekać tam na mojego męża. „Niestety, musicie zostać w pokoju do momentu aż strażnik nie zapuka do drzwi”. Więc ja odpisuję: „Nie jestem żadnym przestępcą, nie macie prawa mnie tutaj trzymać”.
Strażnik przyszedł i zapytał, jaki samochód po nas przyjedzie. A co to ma za znaczenie? Udało nam się wyjść z pokoju po tym, jak strażnik upewnił się, że to nasz prywatny samochód. A jaki miałby być? Kradziony? Wyszłyśmy tym samym tylnym wyjściem. Nie widziałyśmy nikogo z recepcji.
Ja i moja najstarsza córka opuściłyśmy ten piekielny hotel po niecałej dobie. A wszystko to dzięki zaangażowaniu, niezliczonej liczbie telefonów, znajomości przepisów, dobrym umiejętnościom komunikacyjnym i umiejętności przekonywania, a także radom przyjaciół moich i mojego męża.
Jestem przekonana, że są ludzie niesłusznie zmuszani do siedzenia w takich okropnych hotelach kwarantannowych. To jest straszne. Jestem również przekonana, że nie siedziałabym tutaj w izolacji z koronawirusem, gdybyśmy mogli pojechać od razu do domu, a nie do hotelu.
Zdjęcie: Rayson Tan/Unsplash